Zmierzał
korytarzami Bazyliki Wielkiej w Draven, a za nim niosło się echo stukania
obcasów jego butów o podłogę. Zdjął skórzane rękawice i wsadził je do kieszeni
sutanny. Do arcybiskupa stolicy Państwa Kościelnego nie wypadało iść z
zasłoniętymi dłońmi. Mimo, że był już wikariuszem generalnym, a awans to tylko
kwestia czasu, nadal musiał korzyć się przed o dwa stopnie wyższym od niego
duchownym.
Dwaj
strażnicy odsunęli halabardy gdy go zobaczyli. Może i był młody, ale już
osiągnął stopień majora, a na jego mundurze tuż obok krzyża wielkości całego
torsu znajdowały się odznaczenia wojskowe. Wikariusz zapukał lekko, nienachalnie.
-
Wejść – usłyszał w odpowiedzi surowy głos arcybiskupa.
Otworzył
wielkie, drewniane wrota wykonane z drewna wiśniowego i wszedł do gabinetu.
-
Chciałeś mnie widzieć, ojcze.
Młody
ksiądz padł na kolano i pocałował arcybiskupi sygnet.
-
Tak. Mam dla ciebie kolejne zadanie, ojcze Banderotti.
-
Cóż to takiego?
Arcybiskup
wziął z wielkiego biurka folder i wręczył go podwładnemu.
- Na
granicy z Malavi doszło do pewnego incydentu. Szczegóły w folderze.
- To
dla mnie zaszczyt służyć tobie i Kościołowi, ekscelencjo – ukłonił się i
skierował do wyjścia.
-
Ach, zapomniałbym – zawołał wielebny. Otworzył jedno z licznych szuflad w
biurku zamykaną na kluczyk i wyjął z niej białą zalakowaną kopertę. –
Przekażesz to diecezji w Natarvie. Do biskupa. Poproś o odpowiedź.
-
Oczywiście, ojcze.
-
Możesz odejść.
Banderottiemu
nie trzeba było dwa razy wydawać rozkazów. Posłusznie zrobił to, co mu kazano.
Udał się do swojej celi i spakował się na wyjazd, czyli zabrał zapasowy mundur,
koloratkę, modlitewnik, talony na racje żywnościowe w koszarach państwowych,
bieliznę i cały arsenał broni. Po przejrzeniu folderu wiedział, że będzie mu
potrzebna złota broń. Złote sztylety, karabin przeciwpancerny kaliber 10,5 mm
na kule ze złotymi rdzeniami, złota garota zakończona złotymi haczykami. Przede wszystkim wziął swój
niezawodny krzyż, który po rozłożeniu zmieniał się w włócznię pokrytą cienką
warstwą dwudziestoczterokaratowego złota.Zastanawiał się jeszcze nad bombami ze stężonym azotanem (V) złota (II), ale ostatecznie rozmyślił. To już byłaby przesada.
Tak
przygotowany zszedł do hangaru. Stamtąd wypożyczył służbowego hummera i
pojechał najpierw do Natarvii.
Było
to nieduże, liczące niespełna trzydzieści tysięcy mieszkańców miasto, więc
przyjazd Egzorcysty robił wrażenie. Wysiadł przed kancelarią biskupa i zmierzył
do bramki.
-
Nie może wejść ojciec uzbrojony – zatrzymał go na wejściu strażnik.
- Ty
wiesz kim ja jestem?
-
Znam wasze odznaczenia. Jest ksiądz majorem wikariuszem generalnym. Wiem, że
wysokie stanowisko, ale przepisy są przepisami – wzruszył ramionami. –
Obowiązują każdego.
Banderotti
oddał sztylety i garoty, które miał przy sobie. Kazał ich nie dotykać do czasu
swojego powrotu.
- A
to? – Strażnik wskazał krzyż.
-
Krucyfiks – odparł beznamiętnie.
- Na
pewno?
-
Owszem – Egzorcysta zacisnął pięści.
- No
nie wiem – powiedział strażnik pełen wątpliwości. – Proszę to zostawić.
-
Tego uczynić nie mogę. To niemalże relikwia.
-
Proszę to zostawić – powtórzył strażnik. I to był jego błąd.
Ksiądz
nie wytrzymał. Zbliżył się do niego i jednym, solidnym ciosem w splot pozbawił
go przytomności. Przeszedł nad ciałem i dostał się do środka.
-
Musze się wyspowiadać – mruknął do siebie i zdjął rękawice.
Na
wejściu zaczepił go recepcjonista.
-
Wikariusz generalny Rafael Banderotti – wylegitymował się. – Ja do biskupa
Francesco Devorgii.
- A
tak, mam ojca wpisanego w grafik, ale dopiero za dziesięć minut. Poczeka
ojciec, o tam, w kącie? – Wskazał dwa fotele stojące na końcu korytarza.
-
Oczywiście.
-
Coś do picia?
-
Nie, dziękuję.
Egzorcysta
w stroju zwykłego duchownego, czyli w prostej, czarnej sutannie usiadł w jednym
z foteli. Obserwował życie biura. Zarówno pracowników świeckich jak i
duchownych. Właśnie przeprowadzał analizę osobowości księgowej, kiedy został
poproszony.
-
Witaj, Rafaelu – przywitał go Devorgia. – Jak dobrze cię znów widzieć.
Wikariusz
uklęknął i pocałował pierścień. Wstał.
-
Także miło cię widzieć przy zdrowiu, ekscelencjo.
-
Siadaj proszę – wskazał fotele. – Powiedz, co cię do mnie sprowadza?
-
Ekscelencja Vergori przesyła list.
Banderotti
wyjął z kieszeni list. Przycisnął czerwoną pieczęć i podał list. – Jestem
zmuszony poprosić o odpowiedź.
-
Dobrze, odpiszę. Przyjdź jutro.
-
Ekscelencjo, muszę jechać do Wardorii. Demony znów zaatakowały. Mógłbym odebrać
list za kilka dni?
-
Tak, oczywiście. Zostawię go w kancelarii.
-
dziękuję, ekscelencjo.
Rafael
ukłonił się i wyszedł. Opuścił teren biura i udał się na bramkę. Strażnik nadal
był nieprzytomny, więc sam się obsłużył. Zabrał swoją broń i poszedł do
samochodu. Ruszył prosto na granicę.
W
Wardorii panowało zamieszanie. Mieszkańcy pełni niepokoju bunkrowali się w
domach i rzadko kiedy pokazywali się na ulicach miasteczka. Egzorcysta
zatrzymał się w pobliskim seminarium i od razu przebrał się w mundur. Rzecz
jasna nie zapomniał o koloratce. Sztylety miał na udach, w rękawach garoty, pod
połą zapinanego na srebrne guziki płaszcza bomby, krzyż z tyłu za paskiem, a
karabin przewieszony przez plecy. W wewnętrznej kieszeni miał modlitewnik,
różaniec w kieszonce na sercu. Tak uzbrojony mógł wykonać swoje obowiązki.
Całe
szczęście na ulicach nie było nikogo, więc miał wolna rękę. Był wieczór, a
ściemniało się bardzo szybko. Dlatego na oczy założył okulary z termowizją.
Stał pod daszkiem sklepu mięsnego i czekał.
Goście
zjawili się szybko. Piętnaście stworzeń z Siódmego Kręgu. Wysoko, choć dla
niego to nie problem. Dwa pierwsze przydusił garotami. Metalowe linki zacisnęły
się wokół masywnych szyi stworów. Prawego pociągnął i powalił na ziemię,
uwolnił garotę i schował do rękawa. Lewego przyciągnął do siebie i udusił,
zaciskając linkę. W tym czasie cztery inne zaatakowały. Mężczyzna zasłonił się
potworem na uwięzi. Kiedy wreszcie wyzionął ducha, Banderotti pchnął truchło na
demona stojącego przed nim. Wyjął sztylety. Dźgnął obydwa atakujące z boków i
przyklęknął, unikając szarży trzeciego nadciągającego z tyłu. Pojawiły się
kolejne. Zaciskały krąg wokół niego. Na ugiętych nogach wykonał półobrót i
obrócił sztylet w palcach. Pchnął raz w klatkę piersiową potwora stojącego
lekko z tyłu. Przerzucił ostrze w rękach i ciął stojącego po lewej przez szyję. Zostały jeszcze dwa. Rzucił w
nie nożami, trafiając oba między oczy. Dziewięciu kolejnych już szykowało się
do ataku. Trochę się zmachał tym krótkim starciem, dlatego przerzucił się na
karabin. Miał wystarczająco kul, by załatwić sto takich maszkar.
Dziewięć
przestrzelonych głów później odrzucił broń. Wyjął ze zwłok noże. Uczynił znak
krzyża nad pobojowiskiem.
- In
nomine patris et filis et spiritus sancti… - Ciała zaczęły parować.
-
Brawo, śmiertelniku, nie spodziewałem się.
Z
sąsiedniej uliczki wyszedł jego główny cel. Człekokształtny demon zwany Władcą
Czasu. Manipulował czwartym wymiarem wedle własnych upodobań. Ale do tego
potrzebował krwawych ofiar.
Egzorcysta
wyjął krucyfiks. Przekręcił rączkę, a ta wydłużyła się i rozłożyła na końcu,
tworząc włócznie.
-
Haha! I myślisz, że tą zabawką mnie… - Nie dokończył, bo Banderotti rzucił
włócznią jak oszczepem, a ta przeleciała na wylot, wbijając się między kocie
łby bruku. Była cała czerwona.
-
Nie załatwię? Skądże – odparł sarkastycznie wielebny. Stanął nad konającym,
który dysząc klęczał. – Ale zapomniałeś o jednej, jakże istotnej rzeczy. -
Rafael przykucnął i szarpnął go za włosy, zadzierając jego głowę. – Włócznie
służą do rzucania, a sztylety – przystawił ostrze do gardła i podciął je jednym,
płynnym ruchem – do cięcia. Amen – skończył, a ciało spłonęło.
Złożył włócznię i schował za pasek. W mieście założył pieczęcie ochronne. Powinny starczyć na jakieś trzy miesiące. Postanowił wyjechać kolejnego dnia. Wrócił do hotelu, zjadł skromną kolację, wykąpał się, spakował broń i pomodlił się. Znużony pracą i ciężarem całego dnia położył się spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz