Pobiegł
do pralni. Tam na posadzce tuż obok trupów tych bestii leżał Spencer.
-
Ej, Spence, wstawaj! – Russell szarpnął nim i odwrócił do siebie.
-
Nie… mogę. Ugryzły mnie. Spójrz. – Oderwał dłoń od wielkiej rany na jego
ramieniu.
-
Spokojnie, zagoi się…
-
Jeśli zdążyłeś się już zorientować, to są
chodzące trupy. Już zdążyły mnie zarazić wszystkimi możliwymi chorobami
istniejącymi na tym świecie.
-
Wyjdziesz z tego…
-
Wcale nie. – Pokręcił głową. - Russell? – Odezwał się po krótkiej chwili
milczenia.
- Tak?
-
Mogę mieć do ciebie małą prośbę.
-
Jasne.
Blondyn
zaniemówił. Nawet przestał przez chwilę oddychać.
-
CO? Nie! To niemożliwe!
-
Proszę, zrób to. Chcę umrzeć jako Spencer. I tak jak chcę. Proszę cię, Russell.
Zrób to. Proszę. – W jego oczach zabłysły łzy.
Blondyn
energicznie kręcił głową. Zacisnął pięści, którymi otarł łzy. Wstał. Wziął
strzelbę i przytknął ją do czoła przyjaciela.
-
Wybacz mi to, Boże. I ty, Spence.
-
Dziękuję. – Chłopak uśmiechnął się a Russell pociągnął za spust.
Coś
się zmieniło w Russellu od tamtej pory. Coś pękło. Coś zniknęło. Nie uronił
nawet jednej łzy po śmierci swoich przyjaciół. Nie czuł smutku. Żadnego. Tylko
złość. Nienawiść. Wstręt. I przede wszystkim strach.
Wybiegł
z pralni i rozejrzał się wokół siebie. Tylko krew, trupy i smród zgnilizny. W
budynku panowała cisza. Nikt nie krzyczał. Nikt nie płakał. Nikt nie strzelał.
Blondyn słyszał bestie, ale nie reagował. Schował się w jedynym miejscu pozbawionym krwi - pod drewnianymi schodami. Usiadł pod ścinaną i schował głowę między kolana. Cicho łkał.
Nagle
usłyszał czyjeś kroki. Były ciche. Jak wszystko wokół. Te kroki skradały się. Dobiegały
od strony tylnych drzwi. Russell słuchał ich. Te kroki zaczęły się oddalać.
Szły w kierunku kuchni. I stamtąd dobiegł strzał. Jeden. A zaraz po nim
chlapnięcie krwi i dźwięk upadającego ciała na podłogę.
Kolejne
strzały odezwały się na piętrze. Były pojedyncze. Następnie chłopak usłyszał
kilka par butów biegnących po schodach i trzaśnięcie frontowych drzwi. Chłopak zatkał sobie usta dłonią, by
nie krzyknąć. Wychylił się, a jego serce wypełniło się radością.
Po
holu szedł czteroletni Tommy. Zmierzał w kierunku wyjścia. Zanim Russell zdążył
wyskoczyć ze swojej kryjówki, by uściskać chłopca, jego głowa zniknęła, a ciało
upadło na ziemię. Kawałki czaszki i mózgu rozbryzły się po ścianach. Jeden z
nich trafił blondyna zostawiając na policzku krwawy ślad.
Z
bocznego korytarza wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu sięgającym kostek. Na
ramieniu opierał zmodyfikowany pistolet browning buckmark hunter. Na twarzy
miał wredny, pewny siebie uśmieszek. Szedł w stronę trupa dziecka.
-
Ani kroku dalej, pieprzony morderco!
Mężczyzna
powoli obrócił się w stronę schodów. Obok nich stał na oko piętnastoletni
chłopak mierzący do niego z myśliwskiej strzelby. Cały drżał. Był przerażony,
jednakże broń trzymał pewnie, prawidłowo. Mężczyznę rozbawił ten widok. Zrobił
krok w kierunku chłopaka.
-
Ani kroku dalej. – Ostrzegł.
-
Bo jak nie, to co? – Mężczyzna uśmiechnął się szerzej pokazując zęby.
Znów
zrobił krok, ale szybko tego pożałował.
Chłopak
wystrzelił. Trafił między jego nogi tworząc w podłodze sporą dziurę.
-
Nie trafiłeś. – Odparł nieco nerwowo. Na szczęście blondyn tego nie zauważył.
-
Bo nie chciałem. Ale obiecuję, że następnym razem oberwiesz między oczy!
Uśmiech
zszedł z twarzy mężczyzny.
-
Odłóż to, chłopcze. To niebezpieczna zabawka w rękach dziecka. – Powiedział
śmiertelnie poważnie.
-
Nie! Zabiłeś Tommy’ego! – Broń w jego rękach zachwiała się.
-
To już nie był Tommy. Te potwory zmieniły go w jednego ze swoich...
-
Kłamiesz!
-
Wcale nie. Kiedy do niego strzeliłem, on już nie żył. A gdybyś do niego
podszedł, podzieliłbyś jego los.
-
Przestań… - Blondyn cofnął się i pokręcił głową.
-
Uspokój się i odłóż broń.
Główne
drzwi do budynku otworzyły się na oścież. W nich stanęli dwaj mężczyźni. Także
w płaszczach. Tylko, że te były brązowe. Obaj mieli broń.
-
Ej, Steve, co się dzieje? Słyszeliśmy strzały… - Odezwał się ten w
ciemniejszym, wytartym płaszczu. Wyglądał na najstarszego z nich.
Mężczyzna
stojący przed Russellem uniósł rękę w geście milczenia.
-
Jest was więcej? – Spytał zaskoczony chłopak. Zaczął się cofać.
-
Tak. I jesteśmy tu po to, by ci pomóc. Proszę, chodź z nami.
-
A co z innymi? Co z ojcem Marco?
-
Ojciec Marco żyje i ma się dobrze. Jest w bezpiecznym miejscu. Ty także
będziesz, jeśli pójdziesz z nami.
W
oczach chłopca pojawiły się iskierki. To dobry znak. Powoli opuścił broń.
Steven podszedł do niego i powoli wyjął strzelbę z jego rąk. Chłopak upadł na kolana,
a mężczyzna przyklęknął. Położył obie bronie obok siebie. Poczekał na reakcję blondyna.
Zemdlał.
Ostatnim
co zapamiętał to płomienie. Obserwował to znad czyjegoś ramienia. Ktoś go
niósł. Odwrócili się dopiero, gdy płomienie trawiące budynek sierocińca zostały
ugaszone. Kościół cudem boskiej Opatrzności został nietknięty. Russell zamknął
oczy i chciał jak najszybciej zapomnieć o tym koszmarze, który od tej pory nazywał się jego
rzeczywistością.
Russell
otworzył oczy. Rozejrzał się wokół siebie. Nadal stał pod prysznicem, a na
niego leciała ciepła woda. Przetarł oczy ręką i pospiesznie się umył. Szybko
wyszedł z łazienki i położył się spać.
Po raz pierwszy mam do czynienia z opowiadaniem gatunku seinen. Piszesz ciekawie, ale występują powtórzenia. Pozdrawiam i zapraszam do siebie http://pamietnik--annabelli.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń