niedziela, 1 września 2013

piętno przeszłości cz. 3



Pobiegł do pralni. Tam na posadzce tuż obok trupów tych bestii leżał Spencer.
- Ej, Spence, wstawaj! – Russell szarpnął nim i odwrócił do siebie.
- Nie… mogę. Ugryzły mnie. Spójrz. – Oderwał dłoń od wielkiej rany na jego ramieniu.
- Spokojnie, zagoi się…
- Jeśli zdążyłeś się już zorientować, to są  chodzące trupy. Już zdążyły mnie zarazić wszystkimi możliwymi chorobami istniejącymi na tym świecie.
- Wyjdziesz z tego…
- Wcale nie. – Pokręcił głową. - Russell? – Odezwał się po krótkiej chwili milczenia.
-  Tak?
- Mogę mieć do ciebie małą prośbę.
- Jasne.
     - Zabij mnie.
Blondyn zaniemówił. Nawet przestał przez chwilę oddychać.
- CO? Nie! To niemożliwe!
- Proszę, zrób to. Chcę umrzeć jako Spencer. I tak jak chcę. Proszę cię, Russell. Zrób to. Proszę. – W jego oczach zabłysły łzy.
Blondyn energicznie kręcił głową. Zacisnął pięści, którymi otarł łzy. Wstał. Wziął strzelbę i przytknął ją do czoła przyjaciela.
- Wybacz mi to, Boże. I ty, Spence.
- Dziękuję. – Chłopak uśmiechnął się a Russell pociągnął za spust.

Coś się zmieniło w Russellu od tamtej pory. Coś pękło. Coś zniknęło. Nie uronił nawet jednej łzy po śmierci swoich przyjaciół. Nie czuł smutku. Żadnego. Tylko złość. Nienawiść. Wstręt. I przede wszystkim strach.
Wybiegł z pralni i rozejrzał się wokół siebie. Tylko krew, trupy i smród zgnilizny. W budynku panowała cisza. Nikt nie krzyczał. Nikt nie płakał. Nikt nie strzelał. Blondyn słyszał bestie, ale nie reagował. Schował się w jedynym miejscu pozbawionym krwi - pod drewnianymi schodami. Usiadł pod ścinaną i schował głowę między kolana. Cicho łkał. 
Nagle usłyszał czyjeś kroki. Były ciche. Jak wszystko wokół. Te kroki skradały się. Dobiegały od strony tylnych drzwi. Russell słuchał ich. Te kroki zaczęły się oddalać. Szły w kierunku kuchni. I stamtąd dobiegł strzał. Jeden. A zaraz po nim chlapnięcie krwi i dźwięk upadającego ciała na podłogę.
Kolejne strzały odezwały się na piętrze. Były pojedyncze. Następnie chłopak usłyszał kilka par butów biegnących po schodach i trzaśnięcie frontowych drzwi. Chłopak zatkał sobie usta dłonią, by nie krzyknąć. Wychylił się, a jego serce wypełniło się radością.
Po holu szedł czteroletni Tommy. Zmierzał w kierunku wyjścia. Zanim Russell zdążył wyskoczyć ze swojej kryjówki, by uściskać chłopca, jego głowa zniknęła, a ciało upadło na ziemię. Kawałki czaszki i mózgu rozbryzły się po ścianach. Jeden z nich trafił blondyna zostawiając na policzku krwawy ślad.
Z bocznego korytarza wyszedł mężczyzna w czarnym płaszczu sięgającym kostek. Na ramieniu opierał zmodyfikowany pistolet browning buckmark hunter. Na twarzy miał wredny, pewny siebie uśmieszek. Szedł w stronę trupa dziecka.
- Ani kroku dalej, pieprzony morderco!
Mężczyzna powoli obrócił się w stronę schodów. Obok nich stał na oko piętnastoletni chłopak mierzący do niego z myśliwskiej strzelby. Cały drżał. Był przerażony, jednakże broń trzymał pewnie, prawidłowo. Mężczyznę rozbawił ten widok. Zrobił krok w kierunku chłopaka.
- Ani kroku dalej. – Ostrzegł.
- Bo jak nie, to co? – Mężczyzna uśmiechnął się szerzej pokazując zęby.
Znów zrobił krok, ale szybko tego pożałował.
Chłopak wystrzelił. Trafił między jego nogi tworząc w podłodze sporą dziurę.
- Nie trafiłeś. – Odparł nieco nerwowo. Na szczęście blondyn tego nie zauważył.
- Bo nie chciałem. Ale obiecuję, że następnym razem oberwiesz między oczy!
Uśmiech zszedł z twarzy mężczyzny.
- Odłóż to, chłopcze. To niebezpieczna zabawka w rękach dziecka. – Powiedział śmiertelnie poważnie.
- Nie! Zabiłeś Tommy’ego! – Broń w jego rękach zachwiała się.
- To już nie był Tommy. Te potwory zmieniły go w jednego ze swoich...
- Kłamiesz!
- Wcale nie. Kiedy do niego strzeliłem, on już nie żył. A gdybyś do niego podszedł, podzieliłbyś jego los.
- Przestań… - Blondyn cofnął się i pokręcił głową.
- Uspokój się i odłóż broń.
Główne drzwi do budynku otworzyły się na oścież. W nich stanęli dwaj mężczyźni. Także w płaszczach. Tylko, że te były brązowe. Obaj mieli broń.
- Ej, Steve, co się dzieje? Słyszeliśmy strzały… - Odezwał się ten w ciemniejszym, wytartym płaszczu. Wyglądał na najstarszego z nich.
Mężczyzna stojący przed Russellem uniósł rękę w geście milczenia.
- Jest was więcej? – Spytał zaskoczony chłopak. Zaczął się cofać.
- Tak. I jesteśmy tu po to, by ci pomóc. Proszę, chodź z nami.
- A co z innymi? Co z ojcem Marco?
- Ojciec Marco żyje i ma się dobrze. Jest w bezpiecznym miejscu. Ty także będziesz, jeśli pójdziesz z nami.
W oczach chłopca pojawiły się iskierki. To dobry znak. Powoli opuścił broń. Steven podszedł do niego i powoli wyjął strzelbę z jego rąk. Chłopak upadł na kolana, a mężczyzna przyklęknął. Położył obie bronie obok siebie. Poczekał na reakcję blondyna. Zemdlał.
Ostatnim co zapamiętał to płomienie. Obserwował to znad czyjegoś ramienia. Ktoś go niósł. Odwrócili się dopiero, gdy płomienie trawiące budynek sierocińca zostały ugaszone. Kościół cudem boskiej Opatrzności został nietknięty. Russell zamknął oczy i chciał jak najszybciej zapomnieć o tym koszmarze, który od tej pory nazywał się jego rzeczywistością.

Russell otworzył oczy. Rozejrzał się wokół siebie. Nadal stał pod prysznicem, a na niego leciała ciepła woda. Przetarł oczy ręką i pospiesznie się umył. Szybko wyszedł z łazienki i położył się spać.

1 komentarz:

  1. Po raz pierwszy mam do czynienia z opowiadaniem gatunku seinen. Piszesz ciekawie, ale występują powtórzenia. Pozdrawiam i zapraszam do siebie http://pamietnik--annabelli.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń