piątek, 27 grudnia 2013

(Nie)święty Mikołaj



Przepraszam, że dopiero teraz wstawiam świąteczne opowiadanie, ale w trakcie tej przerwy nie było czasu, aby w ogóle usiąść. Miłego czytania. 

- Sanie?
- Gotowe.
- Płozy?
- Naoliwione.
- Uprzęże?
- Stabilne.
- Towar?
- Wszystko w worku.
I tak dalej. Mikołaj szedł korytarzem, a jego główny pomocnik odznaczał wszystko na kartce. Ta procedura miała powtórzyć się jeszcze raz w hangarze, ale przynajmniej mały elf miał pewność, że wszystko jest już gotowe. Małe chochliki założyły Mikołajowi płaszcz, a dwa kolejne ledwo zapięły pas na jego umięśnionym ciele. Wielki mężczyzna wypowiedział zaklęcie, a jego krótkie, czarne włosy osiwiały  w jednym momencie, a broda wydłużyła się. Związał ją zieloną gumką i założył czapkę. Nim wypowiedział kolejną sekwencję, która miała postarzyć go o trzydzieści lat i przyprawić troszkę tłuszczu w okolicach nóg i brzucha, przegryzł kilka ciastek z kawałkami czekolady, które tak uwielbiał. Szkoda było mu jego wspaniałego kaloryferka, nad którym pracował od kilku lat, ale wiedział, że powróci za trzy dni. Wciągnął czarne rękawice i zawiesił gogle na szyi. Zgarnął z wieszaka długą czapkę z białym pomponem na jej końcu i wciągnął sobie na głowę. Kręcone włosy wyjął z płaszcza i ostatni raz obejrzał się na swój luksusowy dom. Uśmiechnął się i nacisnął klamkę prowadzącą do fabryki. Drzwi otworzyły się. Ostatnio był tu dokładnie trzysta sześćdziesiąt trzy dni temu, o północy w nocy z dwudziestego piątego na dwudziestego szóstego grudnia czasu Greenwich. Od tamtej pory nadzorował pracę nad zabawkami tylko przez pośredników. W zasadzie to oni pracowali tu za niego. On zajął się projektami i dystrybucją. Reszta należała do elfów.
Przemierzał główny korytarz hali, a jego mali pomocnicy wiwatowali mu i życzyli szczęśliwej drogi. Dotarł do pasa startowego. Czerwone, dopiero co wyprowadzone z lakierni sanie czekały, aż Mikołaj raczy się w nich usadowić. Złote dzwonki i nowiutkie płozy zachęcały do wzbicia się w niebo. Renifery zaczęły przestępować z nogi na nogę, a nos Rudolfa zaczął świecić. To był najwyższy czas do odjazdu. Zanim jednak Mikołaj uda się w podróż, miał do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Obowiązkowo musiał pożegnać się ze swoją żoną. Piękna Mikołajowa, atrakcyjna blondynka o dużych cyyy… oczach i długich i zgrabnych jak u łani nogach, podeszła do swojego ukochanego i pocałowała w policzek. Mikołaj z bólem wypowiedział trzecią znaną mu sekwencję i jego małżonka zamieniła się w poczciwą staruszkę. Odeszła na bok, robiąc miejsce mobilowi i oddała pas startowy głównemu pomocnikowi.
Procedura powtórzyła się jeszcze raz. Mikołaj ze schowka wyjął nawigację GPS i ustawił ją na najbliższy punkt czyli linię zmiany daty, gdzie północ miała wybić za godzinę i ulokował ją na podstawku przyczepionym do kokpitu. Poziom magii był bardzo wysoki, więc powinien starczyć na cale dwa dni harówki. Dwa, bo  niektóre dzieci dostawały prezenty dwudziestego czwartego, a niektóre dwudziestego piątego grudnia. Zależy od obyczaju, do którego postanowił się dostosować. Spod siedzenia wyjął czarnego glocka i wsadził sobie za pasek spodni. W cholewie jednego buta miał zapasowy magazynek, a w drugiej nóż. Takie środki zapobiegawcze na łowców okazji.
Dwa elfy czerwonymi paletkami wskazywały kierunek startu. Mikołaj strzelił lejcami, a renifery powoli ruszyły. Nabrały prędkości, a Mikołaj sypnął odrobiną gwiezdnego pyłu. Pojazd wraz z zaprzęgiem wniósł się w powietrze.
Cel pierwszy: Tuvalu. O dziwo jego nawigacja oraz doświadczenia z ubiegłych lat udowodniły mu, że nawet na takich malutkich wysepkach dzieci wierzą w Mikołaja rozdającego prezenty. Ach, ten Internet…
Nad archipelagiem znalazł się w godzinę. Rozwijając ogromne prędkości z pomocą magii było to całkiem wykonywalne zadanie. Ponadto posługiwał się Chronometrem, jeżeli było potrzeba. To tu cofnął czas o godzinę, tam o kwadrans. Ludzie i tak spali. Nie zauważyliby różnicy. Tutaj rozwinął naddźwiękową prędkość i cofnął czas na Tuvalu o trzy godziny, dzięki czemu był na czas. Rozwiózł pierwsze prezenty w kilkunastu domach i zawinął się dalej w stronę Wysp Cooka. Obleciał całą oceanię w niecałe dwadzieścia minut. Było tu bardzo niewiele domów, do których można by było podrzucić jakąś paczkę. Następny kurs to Ameryka Północna. Najpierw zamierzał zaatakować Alaskę.
Zaparkował na dużej przestrzeni i sklonował się czterdzieści razy. Każdemu klonowi zaprogramował wytyczne i wręczył prezenty w odpowiedniej kolejności. Każdy z nich miał zjeść ciastka i wypić mleko, jeśli takowy podarunek by czekał. Mikołaj uwielbiał takie psikusy. Wtedy dzieci nabierały jeszcze większej nadziei na spotkanie go kolejnego roku. Klony rozlazły się na powierzchnię całego stanu, a oryginał zajął się stolicą stanu – Juneau. Swoje prezenty rozniósł w kilka chwil. Powrócił do sań i z przykrością stwierdził, że brakuje klona numer 23.
- Gdzie jest dwadzieścia trzy? Dwadzieścia trzyyy – zawołał daremnie. – Widzieliście go może?
- Niestety.
- Nie.
- Nie-eee.
- No rzesz cholera jasna! Zapomniałem, że USA jest stolicą łowców Mikołajów. Któryś z tych debili musiał pochwycić dwadzieścia trzy i pyta o nie wiadomo co… Dobra, chłopaki. Pięć, siedem, jedenaście i czternaście, wystąp. – Z gromady wyszły rzeczone sobowtóry i ustawiły się w jednym szeregu. – Wy na północ. Czternaście!
- Tak! – Wyprężył się jak struna i zasalutował.
- Jesteś odpowiedzialny za komunikację.
- Tak jest!
- Ostatnia piątka wystąp!
Numery od trzydzieści pięć do czterdzieści ustawiły się w szeregu, a poprzednia ekipa cofnęła się o krok robiąc im miejsce.
- Wy bierzecie wschód. Czterdzieści, jesteś łącznikiem ze mną.
- Tak jest! – Krzyknęli wszyscy i zasalutowali.
- Numery dwadzieścia cztery, trzydzieści trzy, szesnaście, dwa i dziesięć. Wy panowie bierzecie zachód. – Nim zdążyli odpowiedzieć Mikołaj zawołał kolejnych pięć numerów i wytyczył im kierunek południowy. On sam z resztą Mikołajów-klonów wziął centralną część stanu, czyli miejsce, gdzie miał udać się dwadzieścia trzy. Pozostałe kierunki musiały zostać sprawdzone, gdyż klony miewały dziwne anomalie. Potrafiły samoistnie przemieścić się do innego miejsca gdy poczuły zagrożenie. Ale takie problemy występowały dopiero przy trzydziestokrotnym powielaniu.
Mikołaj odnalazł dwadzieścia trzy po siedmiu minutach. Jak przypuszczał, nieostrożny sobowtór został złapany przez ludzi i teraz bezmyślnie odpowiadał na zadane pytania. Prawdziwy na chwilę nałożył na siebie zaklęcie maskujące, zdjął okrycie, które rzucił dwudziestce dwójce i wszedł do budynku z glockiem w ręku. Powoli i ostrożnie przemierzał korytarz wyłożony starymi deskami, które mimowolnie trzeszczały. Mikołaj klął przy tym siarczyście, ale zaraz karcił się w myślach powołując się na magię świąt. Dotarł do małego pokoju. Przez szparę zauważył, jak czterech mężczyzn przepytuje naprzemiennie dwadzieścia trzy o różne głupie rzeczy. Nie byli uzbrojeni, a w dodatku dużo słabsi niż on. Kilkaset lat ćwiczeń jak nigdy opłaciło się.
Wyważył drzwi jednym kopnięciem nogi opancerzonej w ciężki wojskowy but. Czterej zaskoczeni porywacze zasłonili swą zdobycz i od razu podnieśli dłonie gdy zobaczyli dwumetrowego wściekłego faceta z pistoletem w ręku, który nie wyglądał na przyjaźnie nastawionego.
- Pod ścianę skurwysyny i na glebę! – Wrzasnął, aż tynk odpadł ze ścian.
Wykonali jego polecenie bez najmniejszego słowa sprzeciwu i odsłonili sobowtóra. On ze łzami w oczach patrzył błagalnym wzrokiem na Mikołaja.
- Wróciłeś po mnie! Na biegun północny, jak się cieszę!
- Zamknij mordę. – Warknął na niego przez zęby. – Policzymy się później dwadzieścia trzy. A teraz ruszaj dupsko i wypierdalaj na zewnątrz! Czekają tam na ciebie. I wierz mi, że nie będą zadowoleni. – Pstryknął palcami, a liny rozwiązały się. – No już! A wy – zwrócił się do napastników – nie spodziewajcie się prezentów pod choinką.
Schował pistolet i podszedł do nich wyciągając z woreczka odrobinę proszku z Zapominajki. Dmuchnął im w twarze, a mężczyźni stracili przytomność. Mikołaj wyszedł z budynku i zdjął maskę. Założył roboczy uniform i zgarnął klony prócz dwadzieścia trzy. On siedział przy prawdziwym w saniach i tłumaczył się z występku. Dostał porządną burę i całodobowy zakaz jedzenia ciasteczek. Na następne mógł liczyć dopiero w kolejnym roku. Okrutna kara, lecz potrzebna dla pozostałych.
Rozniesienie prezentów w Kanadzie nie przyniosło żadnych komplikacji. Troszkę zajęło z racji wielkości kraju, ale nie było żadnych opóźnień.
Nim Mikołaj wleciał do USA powielił się czterdzieści siedem razy. Hawaje zostały obleciane po drodze, a Alaskę już zaliczono. Karne dwadzieścia trzy wysłał do Teksasu, a resztę zgodnie z numeracją. Sam udał się do Waszyngtonu. I tutaj poszło w miarę bezproblemowo. Tylko w Los Angeles i Nowym Jorku sobowtóry spotkały kilku łowców, ale obyło się bez kontaktu z osobami fizycznymi. Mikołaj rozrzucił prezenty na terenie swojego stanu w trymiga i pomógł jeszcze sąsiadom.
W Łacińskiej i na archipelagu Antyli zeszło się nie dłużej niż trzy minuty, bowiem nie było tam zbyt wielu grzecznych dzieci, a niegrzeczne nawet nie zasłużyły sobie na obecność Mikołaja bądź jego wiernej repliki w domu.
W Ameryce Południowej było bardzo dużo dzieciaków wierzących w Mikołaja, dlatego tu się schodziło zwykle najdłużej. Ach, te wyprawy misyjne, myślał zawsze Mikołaj odwiedzając ten katolicki kontynent. On zajął się Brazylią, reszta w kwestii jego dwunastu towarzyszy. Im mniej klonów, tym wyższa ich skuteczność, dlatego ta dwunastka działała bardzo szybko. Były też najlepiej wyszkolone.
Mikołaj zakasał rękawy i wszedł do faveli w Rio. Złapał oddech i przemierzał slumsy mając swojego stalowego przyjaciela w podorędziu. Jakimś cudem trafiały się tutaj pobożne i nawet grzeczne dzieci. Uważał, że należy je nagradzać za ciężką pracę, jaką wkładają by przeżyć tu chociażby jeden dzień. Podrzucał im słodycze, czasami proste zabawki, bo biedaczyska nie miały zbyt wygórowanych wymagań. Chociaż wiedział, ze tabliczka czekolady w tym miejscu jest warta mniej więcej tyle co złoto, zwłaszcza dla wygłodniałych dzieci.
Zostawiając za sobą ten jakże specyficzny kontynent udał się do Afryki. I zaczęły się schody. Tutaj bardzo często zdarzało wpadać mu się w pułapki zastawione przez szamanów. Miały odpędzać duchy, ale poza nimi inne nadnaturalne stworzenia. Kierowanie tutaj saniami przypominało jazdę z „Szybkich i Wściekłych”. Wykonując drifty, pokonując ciepłe prądy powietrzne, nawet burze piaskowe, przedostał się przez ten ognisty kontynent rozrzucając paczki w locie. Obok niego w saniach siedziały dwa klony i przyczepiały do paczek pociski naprowadzające. Teraz Europa.
Dzieci tutaj było najwięcej. Mikołaj powielił się do pięćdziesięciu i średnio dwóch szło szturmem na jeden kraj. On osobiście udał się do Francji i Niemiec, chociaż tam robiło się coraz więcej muzułmanów, a co za tym idzie, mniej pracy. Skończywszy udał się na wschód. W Polsce było trochę grzecznych i niegrzecznych dzieci, które trzeba było sprawiedliwie wynagrodzić. A zwłaszcza te na Pradze. Na Ukrainie biedne dzieciaki dostały słodycze i przeróżne zabawki, które siedziałyby im w główkach, gdyby nie bieda. To samo na Białorusi. Do Rosji nawet nie miał zamiaru się zapuszczać. Mikołaj robi tam poważną konkurencję Dziadkowi Mrozowi i nieraz dostał od niego po głowie, a to zastał swoje sanie rozebrane do śrubki, brakowało reniferów. Dziadzio był bardzo stary, ale i bardzo wredny.
Kiedy klony wróciły, udał się do Azji. Mieszkał tam mały odsetek ludzi wierzących w Mikołaja, ale zawsze się jacyś trafili. W Japonii na przykład zostawił całą masę elektronicznego sprzętu i łakoci. Przez ten właśnie kraj musiał rozbudować swoją fabrykę o nowe sektory produkujące wysoce zaawansowaną elektronikę. Niektórym elfom czasami czapki stawały dęba od obliczeń. Na liczydle. Skrzaty często rzucały przenajróżniejsze przekleństwa w stronę skomplikowanych mechanizmów, które musiały śrubka po śrubce złożyć.
Australia. Kraj-kontynent bardzo dziwny. Mieszka tam stosunkowo niewielu ludzi, a wśród nich wyznawcy wszystkich religii świata, ludzie o wszystkich możliwych kolorach skóry, przedstawiciele chyba każdego światopoglądu. To cud, że ten kraj jeszcze nie wybuchł. 
Po odwaleniu roboty na całym świecie wrócił na swój kochany biegun, gdzie czekała na niego gorąca czekolada, gorące ciasteczka i jeszcze bardziej gorąca żona. Całe szczęście zostało mu niewiele pracy. Cały świat obładowany prezentami i rózgami, tony ciastek zjedzone, hektolitry mleka wypite. Tylko wrócić przed świtem.
Nim Mikołaj powrócił na biegun, zrzucił zaklęcia i powrócił do swojego normalnego wyglądu, czyli do krótkich, czarnych włosów, blizn nabytych podczas walk z zającem wielkanocnym, jego tanimi podróbkami i innymi roznoszącymi prezenty stworami o miejsce na świecie, które orały mu twarz i ciało, tatuaży, atletycznej muskulatury, trzydniowej szczeciny na policzkach i brodzie. Czuł się wspaniale w swoim ciele, ale teraz chciał tylko położyć się spać. Tak intensywna mogła wyczerpać niejedną osobę. W sumie nie każdy ma tyle sił, aby oblecieć cały świat w jedną noc i roznieść prezenty.
Podleciał do hangaru, ale drzwi były zamknięte. Uderzył w nie pięścią, ale nikt nie odpowiedział. Usłyszał, jak Rudolf przestępuje z nogi na nogę. Po chwili pozostałe renifery zaczęły się niepokoić. Otworzył drzwi zaklęciem. Wprowadził zaprzęg do środka. Było pusto, a to go bardzo zdziwiło. Po powrocie wyczekiwały go chmary elfów i obskakiwały go. Ponadto zawsze był tu jego zastępca. Teraz poza brzęczeniem jarzeniówek nie słyszał nic. Zostawił renifery przy saniach, przyniósł im tylko wodę i paszę, a sam udał się do fabryki. Wrota do niej prowadzące były uchylone. Nim wszedł do środka, wyjął pistolet. Wśliznął się do pomieszczenia jak najciszej. Odwrócił się.
Piece wybuchły. Taśmy produkcyjne rozwalone w drobny mak. Palety z pudłami i gotowe zabawki naszykowane na kolejny rok poprzewracane, w większości zniszczone. Wózki widłowe rozkręcone lub rozbite o ściany. A na podłodze w szkarłatnym jeziorze krwi leżało kilkaset ciał jego pracowników. Każdy zginął od postrzału. W głowę, pierś, brzuch. Niektórzy mieli poucinane kończyny lub głowy równymi, czystymi cięciami. Zastępcę znalazł w swoim gabinecie. Oskalpowany, z połamanymi kończynami w kilku miejscach został rozpostarty na wznak i przybity do wielkiego wiśniowego biurka. W oczy najwyraźniej dla zabawy miał wbite cukrowe laski, a w ustach rozwartych od potwornej agonii, tkwił kawałek jemioły.
Mikołaj wpadł w furię. Zaczął krzyczeć, kopać, wreszcie płakać nad losem wszystkich jego podwładnych. Poprzysiągł zemstę na tym, kto tego dokonał. Nagle zerwał się z klęczek i pobiegł do domu. Wbiegł po schodkach, biorąc po trzy stopnie wpadł przez drzwi niczym huragan. Zaczął krzyczeć imię swojej żony. Wbiegł do salonu, kuchni, nawet piwnicy i łazienki. Udał się na górę i poszedł do sypialni.
Jego żona, przywiązana do łóżka, leżała i tępo gapiła się w sufit. Nawet nie spojrzała na niego, gdy zjawił się  w drzwiach. O dziwo nie miała na sobie maskującego zaklęcia. Znów była tą piękną blondynką, którą była przez cały rok. Jej sukienka była rozdarta, koronkowe majtki ściągnięte do kostek, nogi i twarz zarumienione od obrażeń. Pościel lepiła się od nasienia. Odwiązał ją i spojrzał w jej puste oczy bez wyrazu.
- Kiedy? – Szepnął jej do ucha.
- Nie wiem. Tak boli… - Po jej policzku spłynęły ciężkie łzy.
- Spokojnie, rybko. Znajdę ich. Tylko musisz mi pomóc…
- Nie wiem. Dużo. – Odpowiedziała na niezadane pytania. – Boli… Zimny... Zły...
Mikołaj przytulił ją do siebie i uśpił zaklęciem. Wybiegł z pokoju i przystanął na skraju korytarza. Upadł na kolana, a jego umysł ogarnęła pustka. Powoli wychodził z szoku. Skulił się i wrzasnął przeraźliwie. Wpadł w czarną rozpacz. I to wszystko przez jego głupotę. Gdyby nie spóźnił się na Alasce, do niczego by nie doszło. A tymczasem agresorzy napadli na jego siedzibę, siłą sforsowali tarczę magiczną, wymordowali wszystkich jego ludzi, zniszczyli dobytek, zgwałcili żonę. Mikołaj poprzysiągł sobie zemstę na oprawcach. Zacisnął zęby i ruszył do zbrojowni. Tam wyciągnął wszystkie pudła z amunicją, jakie tylko miał. Przewiesił sobie przez ramię torbę z granatami i sznury pocisków. Wziął w ręce karabin maszynowy, który po rozstawieniu był śmiercionośnym działem. Wziął jeszcze dwa krótkie shotguny i pistolety. Ta jednoosobowa armia wyszła ze zbrojowni i udała się do hangaru. Tam włączył tryb bojowy sań. Renifery porosły czarno-złotym pancerzem osłaniającym ich ciała, sanie zmieniły się w mały czołg. Na wieżyczce ustawił karabin maszynowy i podłączył do niego naboje, sam wsiadł do kokpitu i poprowadził zaprzęg. Zwierzęta miały przy kopytach dodatkowy napęd, z którego od razu skorzystał. Udał się do Rosji – jego największej konkurencji.
Szczęśliwego Dziadka Mroza namierzył bardzo szybko. Sforsował jego fortecę, która była nieosiągalna dla ludzi, wybił co do nogi pętające się tam duszki, dzieci porywane przez niego i hipnotyzowane oraz wszystko inne co żyło. Dorwał go w sali kominkowej. Bawił się skalpem z głowy zastępcy Mikołaja. Wyglądał na zadowolonego.
- I z czego się chuju cieszysz, co? – Spytał Mikołaj.
- A z niczego. Święta są. Tak sam jakoś… - Odparł z kukurydzianym uśmiechem na twarzy. Podrzucił kilka razy skalp i zaczął zaplatać warkoczyki z jego włosów.
- Przestań pierdolić! Myślisz, że mnie zniszczyłeś, tak? To ci powiem: gówno prawda. Jestem niezniszczalny! Możesz mi niszczyć fabryki, zabijać ludzi…
- Gwałcić żonę? Muszę przyznać, niezła jest. – Oblizał się.
- Ja cię zaraz kurwa zapierdolę!
- To śmiało! Zapraszam. – Podniósł się z fotela i urósł w oczach Mikołaja. – W sumie i tak niewiele mi już pozostało. A mówiłem ci. Wróżka Zębuszka, nawet Zając do ciebie pisał, z tego co wiem. Każdy ci mówił: nie zadzieraj z Dziadkiem Mrozem, bo tego pożałujesz. Ale nie, ty musiałeś wpieprzyć się ze swoją bandą na Rosję. I to po raz kolejny. Nieraz dostałeś ode mnie po łbie, a ty nadal to samo. Młody jesteś to i głupi, ale mam nadzieję, że dostałeś niezła lekcję. Od razu zastrzegałem gdy się pojawiłeś, Rosja to mój teren, nie zbliżaj się do niego. A ty musiałeś rozwinąć tu swoją własną siatkę, przez co obroty mojego towaru spadły o prawie dwadzieścia procent, bo twój tańszy! Było się wpierdalać? Było? – Uśmiechnął się szyderczo. – To teraz masz. Ja straciłem większość swoich pieniędzy, ty, jak mniemam również. Moi ludzie już się zajmują twoimi kontami w Szwajcarii. Nie masz już nic. Zniszczyłem cię. A ty mnie, przyznaję. Ale zanim odejdę w zapomnienie, chciałem się zemścić. I dostałem, czego pragnąłem. A ty to, na co od samego początku zasłużyłeś. – Odwrócił się.
- Ty… - Zaczął Mikołaj i podniósł broń.
- Nieładnie to tak z mojej strony. Chciałem zostawić cię samego. Wybacz mi. Śnieżynko! – Krzyknął i kiwnął ręką. – Zajmij się panem i pozwól, że dziadek załatwi swoje sprawy.
- Ma się rozumieć. – Za intruzem stanęła wysoka, smukła dziewczyna z nożami w rękach. Zeskoczyła z pułapu.
- Bywaj, Mikołaju. Jeśli przeżyjesz starcie z nią, to zapraszam do mnie. A, i Śnieżynko, proszę cię, pamiętaj o Siergieju, Iwanie, Borysie i Antonie, których nasz gość spotkał na Alasce, kiedy się nim zajmiesz. – Dodał i wyszedł z pokoju.
- To oni byli od was?
- A od kogo tępaku? – Dziewczyna rzuciła się na Mikołaja i zadawała szybkie, zwinne ciosy. Mężczyzna nie miał pola manewru. Przewracał meble, ciskał porcelaną i książkami, nawet udało mu się strzelić, bez większego skutku. – To ja z dziadkiem uknuliśmy całą tą intrygę. Miałeś się spóźnić, a twoje naiwne elfy otworzyły nam, bo myślały, że to ty! – Zaśmiała się, a w jej zielonych oczach zagrały ogniki.
- Oni coś dla ciebie znaczyli?
- Nie twój interes, zachodnia świnio!
- A to dobrze… To znaczy że nie.
- Zamknij się wreszcie! – Śnieżynka powoli traciła cierpliwość. Zaczęła chybić. Ponosiły ją emocje. Mikołaj wykorzystał to na własną korzyść.
- Bo wiesz, kiedy rozprawiałem się z tymi bezczelnymi Ruskami, było mi ich nawet szkoda. A Borys, kiedy wyrywałem mu jelita… - łgał jak z nut, a do tego robił psychopatyczne miny. To doprowadziło Śnieżynkę do ostateczności. Wpadła w szał i nie patrzyła na to, co się dzieje. Tymczasem Mikołaj poprowadził ją wśród sznurów od zasłony, które zdążył rozciągnąć. Napiął je w kilku miejscach, a nieszczęsna zabójczyni zaplątała się w nie i została powalona na ziemię. Mikołaj usiadł na niej i rozbroił. Zanim ją zabił, kilkukrotnie zgwałcił z wielką brutalnością. Nim wbił w jej macicę dwa noże, powiedział:
- Oko za oko, ząb za ząb. Czyż nie piękne prawo?
Wstał ze zwłok i udał się w kierunku prywatnych kwater Dziadka. Wszedł na strych, otworzył drzwi prowadzące do jedynej izby, ale nikogo tam nie zastał. Tak myślał.
- Przyznaję, równie dobrze łżesz i załatwiasz interesy. – Powiedział gospodarz za jego plecami. – Zapędziłeś moją wnuczkę w kozi róg. Gratuluję. Zabić najlepszą skrytobójczynię w Rosji to nie lada wyczyn. – Przyznał z aprobatą. Mikołaj nie wytrzymał. Odwrócił się i wymierzył prosto w czoło Dziadka. – Hm. Widzę, że cierpliwości w tobie za grosz. Pozwól. – Pstryknął palcami. – No, wracaj do siebie, żona czeka, a elfy przestępują z nogi na nogę. No – ponaglił zbaraniałego mężczyznę. – Już, już. Sio!
- O czym ty… Przecież moja…
- Dziadku? Jesteś tu? – Usłyszeli głos Śnieżynki za drzwiami. – Szukam swojej torby i nie mogę nigdzie znaleźć.
- Lepiej to schowaj, idioto. – Mruknął dziadek i odciągnął od swojego czoła lufę. – Widziałem ją ostatnio przy kominku. – Odpowiedział wnuczce.
- Dziękuję! – Usłyszeli skrzypienie schodów pod szybkimi kroczkami dziewczyny.
- Ale… Jak?
Dziadek Mróz uśmiechnął się szczerze.
- To była taka lekcja. Moja magia jest dużo potężniejsza od twojej. Wyprowadziłem nas na inne tory teraźniejszości. Tamto jest jakąś częścią czasu porzuconą w kosmosie. Urwałem ją i powróciłem czas na normalne tory. – Popatrzył na nic nierozumiejącego Mikołaja. – To się wydarzy, jeśli będziesz dalej ze mną igrał. Chciałem ci również pokazać, do czego jestem zdolny. Jestem dużo potężniejszy od ciebie, zapamiętaj to sobie. A tymczasem zmykaj. Do następnego!
Mikołaj wyszedł z chatki dziadka odprowadzony przez gromadkę dzieci, które zabił przed dziesięcioma minutami. Wsiadł do sań i wrócił na biegun. Tam, jak co roku, przywitały go tabuny pracowników, a żona ciepło pocałowała. Odpoczął i już następnego dnia całkowicie wycofał swoje wpływy z Rosji, rozprzestrzeniając je na terenie Japonii i Australii.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz