Connor obudził się dość wcześnie. Za oknem panowała jeszcze
ciemność zmącona spadającymi z nieba białymi, iskrzącymi się w świetle latarni
płatkami śniegu, które leciały powoli nadając nocy melancholijny nastrój.
Przeciągnął się i podrapał po głowie. Wstał powoli i udał się do toalety. Jego
przyjaciel jeszcze spał. Nic dziwnego. Było dopiero wpół do siódmej. Na misję
mieli jechać dopiero o dziesiątej, więc miał jeszcze trochę czasu. Poczłapał do
kuchni i zrobił sobie śniadanie. Poszedł do pokoju i włączył światełka
choinkowe. Co prawda nienawidził świąt Bożego Narodzenia, ale zawsze, od kiedy
tylko pamiętał, uwielbiał patrzeć na mieniącą się milionem świateł choinkę
miejską. Tylko dlatego zgodził się na ubranie drzewka w ich mieszkaniu. Nie
chciało mu się włączać telewizora, w którym transmitowano cały czas kiepskie
filmy o świętach przerywane spotami reklamowymi poświęconymi zabawkom. Nawet o
tak wczesnej godzinie. Czy producenci myślą, że dzieci siedzą przed
telewizorami i oglądają te prymitywne filmiki dwadzieścia cztery godziny na
dobę? Connorowi było już niedobrze od wysłuchiwania wiecznych histerii
dzieciaków w sklepach, a co dopiero rodzicom swoich pociech.
Udał się do kuchni i pozmywał po sobie. Wyjął z lodówki
sernik i ukroił sobie kawałek. Wrócił na wygodną kanapę. Nim zaczął jeść, ktoś
zasłonił mu oczy.
- I ktooo cieszy się
z nadchodzących świąt? – Spytał męski, wibrujący szept należący do drugiego
współlokatora.
- Na pewno nikt tak jak ty. – Powiedział brunet i odsłonił
sobie oczy. Postawił talerzyk na stole. – I z czego tu się cieszyć?
- Jak to z czego? – Spytał zaskoczony Russell i przeskoczył
nad oparciem kanapy wspierając się na jednej ręce. Usiadł przed chłopakiem. –
Są święta! Nie czujesz tego nastroju? Pomyśl, rodzinna atmosfera, łamanie się
opłatkiem, mówienie sobie miłych rzeczy, zajadanie się pysznym jedzonkiem, no i
prezenty rzecz jasna!
- I kolejki w sklepach, i smród ryby, i komercyjne reklamy,
i tłuczenie się dziesięć godzin w samochodzie! – Powiedział nerwowo i wstał.
- No taaaa… Misja. Olać to. Odbębnimy to, co musimy i
wrócimy sobie pojutrze. Pójdziemy do Tess, wyjem jej wszystkie zapasy…
- Chyba wypijesz… - Mruknął pod nosem, ale jego przyjaciel
tego nie usłyszał.
- … pośmiejemy się trochę. Zobaczysz, będzie fajnie.
- Nadal nie rozumiem tych świąt. Z czego tu się cieszyć? Z
tego, ze wydałeś kupę forsy na jedzenie i dostałeś kapcie? – Znów usiadł, a
jego ramiona zawisły między nogami.
- Chyba nie miewałeś udanych świąt, co? – Szturchnął go
przyjacielsko w bok.
- Nigdy nie miałem świąt. Zazwyczaj wyjeżdżaliśmy tam,
gdzie akurat miał być ojciec, albo bawiliśmy się z mamą. Chodziliśmy na górkę i zjeżdżaliśmy
na sankach, rzucaliśmy się śnieżkami, jeździliśmy na łyżwach – mimowolnie
podciągnął nogi i objął kolana rękami, oparł brodę na kolanach – tylko po to,
żeby zmarznąć. Potem wracaliśmy do domu i mama robiła nam czekoladę, którą
przegryzaliśmy keksem. Tata czasami wracał i całował, kiedy leżeliśmy już w
łóżkach… To są święta. – Dodał, kiedy westchnął.
- A teraz będziemy
kiblować w jakiejś dziurze. Fajnie, nie? – Russell uśmiechnął się i wstał. -
Szykuj się, dzieciak. I rozchmurz! – Oddał, gdy zauważył wkurzoną minę
przyjaciela. Podciągnął mu do góry kąciki ust, które zaraz opadły. – Nie może
być tak, że szesnastolatek nie cieszy się ze świąt. Dać ci tylko pelerynę i
kosę w rękę. Jesteś za poważny!
- A ty zbyt dziecinny, jak na dwudziestosiedmioletniego
kawalera bez dziewczyny, który ma na głowie małego smarkacza. – Odparował
Connor ze słodkim uśmiechem na ustach i wyminął kolegę. Poszedł do pokoju i
spakował się.
Po dziesięciu minutach byli już gotowi do drogi.
Postanowili wyruszyć z dwugodzinnym wyprzedzeniem w razie, gdyby na drogach
miały być jakieś korki. Chłopak prawie całą podróż przespał lub czytał książkę,
a blondyn klął na wszystko jak stary szewc. Dotarli na miejsce o
dziewiętnastej. Zameldowali się w filii i udali do pensjonatu. Dostali dwa
pokoje. Nie rozpakowywali się. Mieli tam zostać tylko jedną noc, z dwudziestego
czwartego na dwudziestego piątego grudnia.
Nim wyszli, połamali się opłatkiem z kierownikiem filii i
jej pracownikami. Zabrali swoje bronie i opatuleni po szyje wyszli na
siarczysty mróz. Pieszo udali się na miejsce, w którym stał portal i zajęli
pozycje. Skryli się za dwoma wspornikami rozkraczonymi na odległość sześciu
metrów od samej okrągłej bramy przejścia. Porozumiewali się za pomocą świateł.
Do północy było jeszcze trochę czasu, więc musieli jakoś zabić
ten czas. Connor pocierał dłońmi, skakał w miejscu, drobił małe kroczki.
Russell udawał pijanego pingwina, upośledzoną fokę i robił ósemki z
rozpostartymi ramionami udając samolot. Szerszeń tylko patrzył na niego i
stukał się w czoło.
O dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt portal zawibrował. Obaj
schowali się za filarami i obserwowali przejście. Nagle Connor poczuł zapach
czekolady, a Russell pierniki i cynamon. Zakręciło im to w głowie. Powietrze w
obręczy zgęstniało, zamazując drugą stronę. Ze środka miedzianego okręgu dobyło
się światło. Pojawiły się jakieś zamglone kształty. Blondyn dobył karabinu i
przystawił celownik do oka. Coś zaczęło przechodzić na drugą stronę.
- Russell, nie… - Wrzasnął Connor, ale było za późno.
Strzelił.
W tym wymiarze pojawiły się cztery pary reniferów w jednym
zaprzęgu, czerwone sanie, a na nich siedział umierający Święty Mikołaj. Trzymał
się za klatkę piersiową, a jego siwa broda pokrywała się szkarłatem. Siedząca
obok Śnieżynka zaczęła piszczeć z przerażenia. Connor zastrzelił ją jednym,
celnym strzałem.
- I coś ty najlepszego narobił?! Kropnąłeś Mikołaja! –
Krzyknął brunet na przyjaciela.
- A ty Śnieżynkę! I po jaki chuj?!
- Bo mnie tylko wkurwiała tym wrzaskiem. – Burknął i
odwrócił się. Obaj pobiegli ku saniom. – Zaraz… to on istnieje?
- Istniał, a dzięki nam już nie żyje! Rozjebaliśmy święta
na całym świecie! O rzesz kurwa mać! – Złapał się za głowę.
- Jeszcze… nie… - wycharczał Mikołaj, a z jego ust
wytoczyła się krwawa piana. – Możecie to naprawić…
- Jak? – Spytali obaj i nachylili się nad konającym.
- Ja i Śnieżynka powrócimy do życia, ale pod jednym
warunkiem…
- Jakim?
- Rozwieziecie prezenty. Wtedy dzieci nadal będą we mnie
wierzyć, a to da mi siłę na powrót do Laponii. Tam odrodzimy się na nowo. Ale
jeżeli tego nie zrobicie…
- To co? Gadaj! – Connor szarpnął nim mocno.
- Przestanę istnieć, a wy będziecie mieć przesrane u
wszystkich dzieci na świecie. A uwierzcie mi, nie ma nic gorszego niż gniew
dzieci. – Uśmiechnął się krwawym uśmiechem.
- Dobra. To co mamy robić?
- Mam niewiele magii. Obdarzę was moimi zdolnościami i
oddam sanie. Znacie jakąś zaufaną kobietę?
- Tak. – Odparł szybko Russell. – Co dalej?
- Ty – wskazał na niego – zastąpisz mnie, ta kobieta
Śnieżynkę i rozwieziecie prezenty.
- A ja? – Spytał Szerszeń wskazując na siebie.
- Zostaniesz reniferem. – Nim chłopak zdążył zaprotestować,
Mikołaj pstryknął palcami i rozsypał się w złoty proszek.
Na ciele Russella pojawiło się ubranie Mikołaja. Czerwona
czapka z pomponem, zielone rękawiczki, czerwony płaszcz, spodnie i czarne,
ciepłe buty. Connor miał na głowie opaskę z rogami renifera, która dzwoniła
przy każdym potrząśnięciu głową, futrzastą narzutkę na ramiona, futrzaste
rękawiczki i buty. Wszystko w kolorze sierści zwierząt z zaprzęgu. Ponadto na
torsie miał skórzaną kamizelkę, a na szyi obrożę z dzwoneczkami. Były również
na butach. Po przemianie został doczepiony do sań.
- Co to ma kurwa znaczyć?! – Ryknął, ale nie spotkało się
to z reakcją przyjaciela. On tylko wziął lejce w dłoń, a w drugą bat i smagnął nim
w powietrzu. Connor, który był obdarzony siłą dziewięciu reniferów, wzniósł
się w powietrze i pociągnął sanie w
kierunku północnym.
- Gdzie my właściwie lecimy?
- Po Tess – odparł Russell i musiał zastanowić się nad
dalszą trasą. Jako, że posiadał wspomnienia Mikołaja, to wiedział jak i gdzie
lecieć.
Do mieszkania przyjaciółki dotarli bardzo szybko. Nowy
Mikołaj wszedł do jej sypialni przez okno, przez co na dywan napadało trochę
śniegu. Podszedł do niej bardzo cicho. Zdjął rękawiczkę i dotknął jej policzka.
Kobieta obudziła się.
- R-Russell?! Co ty tu robisz, do jasnej anielki? –
Spytała, zasłaniając się kołdrą. – Nie mieliście być na misji?
- Wyjaśnię ci później. Tymczasem – wyciągnął ku niej dłoń –
chodź.
- Ale…
- No chodź. – Uśmiechnął się lekko i ścisnął jej delikatną
dłoń. Nim zdążyła ją zabrać, wypowiedział krótkie zaklęcie, a ona zmieniła się
w skąpo ubraną Śnieżynkę.
- Ej! Co to ma znaczyć?! Zaraz… Co ty masz na sobie… Co JA
mam na sobie?! – Spojrzała na siebie i zauważyła czerwoną, obcisłą sukienkę
obszytą futerkiem, która ledwie sięgała połowy ud.
- Chodź, Śnieżynko, nie ma czasu. – Objął ją w pasie i
wyskoczyli razem przez okno. Mikołaj wzbił się w powietrze i pofrunął do sań,
przy których siedział jeden Renifer i malował coś palcem na śniegu. Usadowili
się w saniach.
- W drogę! – Krzyknął blondyn, a wkurzony nastolatek znów z
łatwością wzbił się w powietrze.
Russell kierował zaprzęgiem i w międzyczasie opowiedział
Tess całą historię.
- Dobra… powiedzmy, że to prawda. Chociaż po tym wszystkim trudno
nie wierzyć. Okay, i ja teraz jestem Śnieżynką, którą zabił Connor-
Renifer, a ty jesteś Mikołajem, bo
załatwiłeś tego prawdziwego?
- Dokładnie. Zrzut! – Zarządził, a kobieta wyrzuciła z
worka dziesięć podarunków, które obsypała złotym proszkiem po to, by trafiły
pod odpowiedni adres. – A teraz lecimy do sąsiedniego miasta. Reniferze!
- Spróbuj tylko… - Russell strzelił batem i ściągnął lejce.
– Ała! Ja cię chyba zabiję…
- Dobra, nie wymądrzaj się tylko leć. Nawarzyliśmy piwa, to
teraz je pijemy. Jazda!
- Ała!... – Wrzasnął jeszcze raz, kiedy znów dostał po
tyłku.
- …AAAaaaaa – Kontynuował Renifer już na jawie.
Connor zerwał się z łóżka. Ciężko oddychał. Rozejrzał się…
Było jeszcze ciemno. Za oknem padał gruby śnieg. Obmacał się po twarzy i ciele oraz
pomasował po zadku, który o dziwo nie bolał od smagnięć Mikołaja. Na głowie
zero rogów, nic nie brzęczało, a ręce nie swędziały od grubego futra. Odetchnął
z nieskrywaną ulgą.
- To sen… To tylko sen…
- Co było snem? – Spytał stojący w drzwiach Russell.
Brunet spojrzał na niego i zrobił wielkie oczy. Pobladł, a
potem wrzasnął.
- Co jest? – Spytał rozbawiony Skorpion. Poprawił czapkę
Mikołaja na głowie i wszedł do pokoju. Zza pleców wyjął mały podarunek i
ofiarował go młodzieńcowi. – Wesołych świąt. – Powiedział i usiadł przy nim. –
Co się stało?
- N-nic. Miałem sen. – Przejechał dłonią po twarzy. – To
jawa. Rzeczywistość. – Zamknął oczy i uśmiechnął się. – Dzisiaj misja, prawda?
- Wziął z rąk przyjaciela małe pudełeczko i podszedł do szafy, z której wyciągnął
ozdobną torebkę.
- Taaa… Wiem, nie uśmiecha ci się to, tak jak i mi, ale
trzeba jechać. – Rozpakował prezent i wyjął butelkę dziesięcioletniej whisky.
Wyszczerzył zęby.
- Dla mnie nie ma problemu. W końcu święta są tam, gdzie
twoi najbliżsi, a poza tobą nikogo nie mam. Zresztą i tak ich nienawidzę. –
Otworzył swój i z pudełka wyjął złoty sygnet, który włożył na palec. Przejrzał
się w rubinowym oczku z zaklętym w nim Kwiatem Północy. – Dziękuję.
- Ja też. Opijemy zlecenie, kiedy wrócimy, nie?
- No doobra, raz w roku mogę zrobić wyjątek. A, i mam dla
ciebie jedną radę.
- Tak?
- Nie strzelaj bez ostrzeżenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz