Kolejny świt. Kolejny dzień
niepewności. Chociaż z drugiej strony, jeśli wampiry miały w ogóle zaatakować,
to właśnie poprzedniej nocy. Lub tej, która nastanie po dzisiejszym zachodzie.
Ten dzień to jedna wielka zagadka, której nikt nie umiał rozwiązać.
Do krwi młodych Łowców wstrzykiwano
antygen, który był swego rodzaju szczepionką zbudowaną na bazie złotego płynu
pochodzącego od wampirów i ich krwi. Antygen, mimo wzmocnienia fizycznego
człowieka, mógł także powodować zmiany w genotypie Łowcy. Między innymi
pigment. Na przykład włosy Rose po wszczepieniu antygenu z marchewkowych stały
się intensywnie, nienaturalnie wręcz czerwone, a oczy zmieniły odcień. Te
zmiany zachodziły powoli i niemalże niezauważalnie. Ponadto mogły wykształcić
się różne czasami przydatne umiejętności wynikające z posiadania w organizmie
genów potworów. Connor prócz instynktu miał jeszcze do dyspozycji „trzecie oko”,
dzięki któremu widział, ilu przeciwników na niego czeka. Teraz niestety nie
widział nic. Jeszcze.
Każdy ubrany w płaszcz, z
przypinkami po lewej stronie, bronią będącą na wyciągnięcie ręki, kręcił się po
mieszkaniu, nerwowo przestępował z nogi na nogę. Czarne płaszcze w każdej
chwili były gotowe na zryw. Sophie, Tess i Neyva pożegnały się z Łowcami
zawczasu. Szerszeń pouczył pośredniczki, co miały robić, a dziewczątko powinno
zostać w swoim pokoju.
Connor siedział na fotelu i
przebierał kciukami. Rose obserwowała go pilnie.
- Co ty masz na palcach?
- Pierścień. – Pokazał serdeczny
palec z rubinowym sygnetem. – Dostałem od Russella kiedyś na gwiazdkę. Ma w
sobie Kwiat Północy. Może i to zabobon, ale go noszę. Taka pamiątka.
- Kwiaty Północy chronią wampiry
przez słońcem – odezwała się Neyva. – I Wilkołakami. Mam taki na szyi – spod
koszuli wyjęła srebrną kulkę zawieszoną na długim łańcuszku.
- A ten drugi? – Nie zauważyła nawet
jak dziewczynka obraziła się na nią za brak uwagi. - Na kciuku?
- Jaki na kciuku? – Spytał Szerszeń
i odwrócił oczko pierścienia włożonego na kciuk do wewnętrznej strony dłoni.
- Ten, który zasłaniasz. Co to?
- Nic. – Mruknął i wykręcił się.
Chciał w ten sposób zademonstrować, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę na ten
trudny temat.
- Chyba nie takie nic, skoro go
nosisz. Pokaż.
- Skoro nie chce to go nie… - Zaczął
Russell, ale siostra mu przerwała.
- Nie wcinaj się, bracie. A ty
przestań być taki uparty. To tylko świecidełko.
- Długo będziesz drążyć? – spytał
zmęczonym głosem.
- Tak.
- Dobra! Proszę bardzo. – Odwrócił
pierścień i pokazał Łowczyni. – Zadowolona?
Pięknie, ręcznie oszlifowane, szafirowe oczko
z dwoma wyrzeźbionymi w nim gryfami opierającymi się o godło Archeonu mieniło
się kolorami tęczy. Rose patrzyła jak urzeczona.
- Piękny…
- Zaraz… - zapatrzyła się Tess –
znam ten symbol. To przecież Dwa Gryfy. Niegdyś symbol Szóstego Ministerstwa.
Szóste miało któryś z sektorów gospodarki. Chyba przemysł, czyż nie?
- Zamknij się wreszcie do cholery –
warknął przez zęby.
- Zostawcie go w spokoju. Widać, że
nie chce o tym gadać.
- Ale ja chcę wiedzieć! – Rose
tupnęła nogą i powróciła wzrokiem do osaczonego chłopaka. – Jeżeli mamy zginąć,
to tylko wtedy, gdy zaspokoję swoją ciekawość.
- Dobra! Chcesz wiedzieć? Chcesz?! –
Zerwał się z krzesła. – Jestem baron Connor Davis, syn Armanda i Lenore Davis,
prawowity następca Szóstego Ministerstwa Wielkiego Królestwa Archeonu. – Odparł
dumnie i z gracją.
- Wiedziałem. – Odparł Russell beznamiętnie.
- Skąd? Ty…
- Nie złamałem naszej umowy. Czułem
to. Od zawsze zachowywałeś się inaczej. Poruszałeś się inaczej niż ja,
podnosisz mały palec, kiedy pijesz, masz piękny charakter pisma, a nawet mówisz
z innym akcentem niż dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa. Wiedziałem, że
jesteś… inny. Ale w życiu nie przypuszczałbym, że mieszkam z arystokrata pod
jednym domem. – Lekko uśmiechnął się.
- Nie przeszkadza ci to?
- Ani trochę.
- To pierścień mojej matki -
kontynuował. - Dostałem go wraz ze skrzypcami od Adama. Był jej bliskim
przyjacielem. Nawet mnie poznał, kiedy miałem siedem lat. Sygnet ojca zaginął.
To znaczy ja wiem gdzie on jest. Przynajmniej tak sądzę, jeżeli teoria Adama
jest prawdziwa. Coś jeszcze chcesz wiedzieć? - Spojrzał na Rose z wyrzutem.
- Przepraszam – mruknęła i podeszła
do okna. Momentalnie zbladła. – Eeee, chłopaki?
- Czego chcesz? – Warknęli obaj.
- Nie chcę nic mówić, ale mamy
gości.
Connor poczuł to w skroniach. Skulił
się. Zamknął oczy. I wrzasnął. Sophie zniknęła i poszła do łazienki wraz ze
swoją torbą.
- Jesteśmy trupami – oznajmił. Ich
jest w chuj dużo.
- Idziemy. – Rozkazał Russell jako
najwyżej stopniem. Tarcze niemalże wyskoczyły z mieszkania. Nim on udał się w
ich ślady, ktoś złapał go za rękę. Odwrócił się.
Tess.
- Co się… - Zaczął, ale nie skończył,
bo przerwała mu ciepłym pocałunkiem. Mimo, że był oszołomiony zaistniałą
sytuacją odwzajemnił pocałunek.
- Wróć tu i zwróć, co przed chwilą
ofiarowałam. – W jej oczach pojawiły się łzy. Łowca gorliwie pokiwał głową i
wyszedł z mieszkania. Dołączył do towarzyszy.
W mieście panował straszliwy chaos. Po ulicach miasta
biegały rozwścieczone wampiry i wilkołaki łaknące krwi, wokół zabudowań latały
strzygi i gargulce, a minotaury i olbrzymie odyńce niszczyły wszystko co
napotkały na swojej drodze. Łowcy nie
wiedzieli za co się zabrać. Zaczęli zabijać wszystko po kolei. Ludzie biegający
po ulicach w panice nie ułatwiali zadania. Przez to Łowcy musieli być bardzo
ostrożni, a bezpieczeństwo ludzi musieli obrać za priorytet, dlatego najpierw
zajęli się tymi potworami, które atakowały śmiertelników.
- Na koń - powiedział Russell i pobiegł w kierunku
stajni.
Trójka Łowców ruszyła w stronę filii organizacji. Tam już
czekali na nich wszyscy obecni w mieście Obrońcy. Szybko przydzielił wszystkim
zadania. Na tę okoliczność sprowadzono do miasta pół tuzina koni z pobliskich
stadnin, dzięki czemu każdy miał swojego wierzchowca. Dwóch Łowców – Benjamin i
Corel – zajęli się północną dzielnicą miasta, Adam i Rose obrali za cel
południe, Derek i Larry udali się na wschód, Pierre i Nicolas zachód, a
Russell, Connor i Rycerz Juan centrum. To tutaj było najwięcej do roboty i
dlatego takie rozmieszczenie sił było najbardziej trafione. Juan, mimo, ze był
najwyżej w hierarchii, ustąpił władczemu Skorpionowi i z racji na jego zasługi,
podzielił się z nim dowództwem. Po zaakceptowaniu wstępnej strategii Reewsa
wszyscy osiodłali konie i udali się w wytyczonych im kierunkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz