Russell na grzbiecie łaciatego konia z ciapkami na nogach
wyglądał jak przywódca rewolucji. Wściekły przywódca wściekłej rewolucji. Co rusz krzyczał do Connora i wydawał Juanowi
nowe polecenia które nie zawsze były przyjmowane. On i jego Tarcza strzelali do
wampirów z szybkością dźwięku czasami tylko pudłując. Na koniach poruszali się
bardzo szybko i bardzo szybko uciekali przed chmarami coraz to nowych potworów.
Znaleźli się przed budynkiem banku który był otoczony ze
wszystkich stron szerokimi ulicami.
- Bierz mojego konia i krąż wokół banku. Będę na dachu. –
Zarządził Russell i zeskoczył z grzbietu swojego ulubionego dzianeta który
nawet doczekał się swojego imienia – Koper.
Sophie znalazła w stajni tylko jednego konia. Osiodłała
go i wyjechała nim jak najszybciej ze stajni. Ludzie czekali na nią i z
nadzieją patrzyli, gdy wróciła. Powoli pojechała w stronę kościoła. Po drodze
zebrała jeszcze kilku innych cywil. Wjechała do centrum. Zacisnęła żeby i
starała nie zwracać uwagi na rozbryzganą dookoła krew. Omijała wzrokiem
wybijane ciałami ludzi wystawy sklepowe, rozerwane przez kule na kawałki
szczątki potworów, jelita uciekające w strumieniu krwi do kanalizacji. Nie
jadła śniadania, a miała ochotę wymiotować, chociażby i wczorajszą kolacją. Nie
rozglądała się na boki. Hardo patrzyła przed siebie, tylko wtedy uciekała od
okropieństw ją otaczających.
Kościół znajdował się w północnej dzielnicy, w zasadzie
na pograniczu centrum i Północy. Mieli do pokonania może dwa kilometry skrótem.
Mimo to, wszyscy byli narażeni na kłopoty, które pojawiły się niebawem.
Zza węgła wyłonił się jakiś kształt. Sophie wstrzymała
pochód i dobyła szpady. Kazała ludziom schować się. Ona i druga pośredniczka
zostały na środku placu.
- Widmo… - szepnęły obydwie.
Przed jeźdźcem zmaterializował się wojownik pozbawiony
kilku większych połaci skóry i porcji mięsa. W prawicy dzierżył swoją szablę i
dumnie demonstrował swoją czarną niczym smoła zbroję. Zasłonił się. Wiedział,
co go czeka. W końcu był materializacją jakiego wielkiego wojownika, który
zrodził się w wyobraźni Czarnoksiężnika Nocy.
Sophie ściągnęła uzdę i pognała konia. Wymierzyła cios z
siodła, ale nie trafiła, wykręciła się. Poczekała, aż rycerz odwróci się. Znów
ruszyli ku sobie. Tym razem doszło do zwarcia, koń został ranny. Dziewczyna
zeskoczyła z wierzchowca i pognała go. Wystraszony zwierzak został pochwycony
przez Tess. Sophie stanęła oko w oko z nieuchwytnym widmem. Toczyła z nim
bezowocną walkę. Wykonywała szermierskie figury, cięła krzyżowo, ukośnie, wykonywała
uniki, nawet posuwała się do nieczystych zagrań, takich jak podcięcia,
kopniaki, czy uderzanie łokciem przy bliskim zwarciu. I co z tego, jeśli widmo
znikało wtedy, kiedy chciało. Na szczęście miał słaby punkt. Podgardle.
Wystarczyło jedynie pchnąć raz, szybki, a skutecznie, by pozbyć się
przeciwnika.
Tym sposobem Tess miała dużo czasu na poszukiwanie
źródła. Czarnoksiężnik musiał znajdować się nie dalej niż dziesięć metrów od
miejsca starcia. Obeszła ulicę dookoła, zajrzała w zakamarki, bacząc, by Widmo
jej nie namierzyło. Odwróciła się, by zbadać sytuację za plecami, gdy nagle coś
pochwyciło ją w pasie i przycisnęło do ściany. Poczuła, jak unosi się nad
ziemią. I powoli przestawała oddychać przez zaciskającą się na szyi dłoń.
- To teraz się pobawimy.
Widmo zniknęło, kiedy Sophie miała już dźgnąć prosto w
podgardle. Podniosła się z kolana i spojrzała w lewo. Ku niej szedł wielki
kształt owinięty ciemną mgłą. Wśród niej
zdawała się lewitować Tess. Unosiła się tylko dlatego, że ktoś trzymał
ją za kołnierz sukni. Była nieprzytomna. Przy jej szyi było metalowe ostrze.
- Upuść broń dziecko, albo ta kobieta zginie szybciej,
niż byś chciała – rozkazał donośny, lecz przytłumiony głos. Brzmiał jak echo w
kościele.
Dziewczyna
wykonała polecenie. Przykucnęła i powoli położyła szpadę na ziemi. Podnosząc
się, niezauważalnie wyciągnęła nóż z cholewy buta.
- A teraz wskaż, gdzie są ludzie.
- Nie wiem. Schowali się, gdy pojawiło się twoje Widmo,
Czarnoksiężniku – odparła. Chciała ukryć strach, ale w jej głosie brzmiała nuta
niepewności.
- Wiesz, ze jestem też telepatą? Jeśli tylko zachcę,
zajrzę do twego umysłu, ale wierz mi, to nie będzie przyjemne. Nim umrzesz,
poczujesz, a potem zobaczysz jak twój mózg spływa po twoim ciele i ląduje na
ziemi. Ja rozpłatam go i będę czytał z tej mazi jak z otwartej księgi. A kiedy
pozwolę, upadniesz i już się nie podniesiesz. A najlepsze jest to, że cię nawet
nie dotknę! – Głos zaśmiał się szyderczo i wyżej uniósł nieprzytomną Tess.
- Mów.
- Najpierw ją puść. Potem powiem ci, gdzie są ludzie.
Potem ich zabijesz lub pojmiesz, potem zabijesz mnie, a na końcu moją
towarzyszkę. Pasuje ci?
- Wydaje się to być uczciwym układem. Zgoda – powiedział
po chwili zastanowienia i cisnął kobietą w ścianę najbliższego budynku. Nawet
nie zdążyła otworzyć oczu.
- Tess! – Wrzasnęła dziewczyna i spojrzała na potwora. –
ty…
- To gdzie oni są?
- Zabiłeś ją! Niczego ci nie powiem!
- A zdawałaś się być inteligentna. Jestem
Czarnoksiężnikiem, słodziutka. Robię to, co chcę, a jakaś nędzna śmiertelniczka
nie będzie mi rozkazywać. I co z tego? – wzruszył ramionami. Namierzył nowy cel
i zaczął iść w stronę dziewczyny.
- Nie uciekaj. Nie uda ci się.
- Nie ulęknę się ciebie. Nie ma mowy.
- Hardaś jest, panienko. Może oszczędzę twoje ciało i je
wypcham? Co ty na to? Twoja wypchana powłoka w mojej sypialni - nacierał na
Sophie, a ona cofała się. – A to oczko spod twojej szyi podaruję jakiejś
kobiecie, Co ty na to?
- Jak na lato – wystękała Tess i przebiła szpadą miękkie
ciało Czarnoksiężnika. Sophie rzuciła nożem i trafiła między oczy.
Mgła opadła, a spod kaptura pokazała się biała twarz
pozbawiona nosa. Żółte oczy niemalże wyszły z oczodołów, z ran i ust popłynęła
śmierdząca mułem ciemnogranatowa ciecz. Czarnoksiężnik upadł i zamienił się w
piasek. Sophie zabrała nóż i podeszła do Tess. Złapała ją, kiedy upadała.
- Dzięki za ocalenie życia – szepnęła do mdlejącej
kobiety.
- Rekompensata za półkę.
- Jaką półkę? – Spytała zaskoczona i spojrzała na twarz
Tess. Kobieta uśmiechała się.
- Skoro i tak dzisiaj umrzemy to chciałabym, abyś
wiedziała, że wtedy, kiedy dostałaś wstrząśnienia mózgu – musnęła jej bliznę na
łuku brwiowym – podstawiłam ci zepsute krzesło. To takie zadośćuczynienie.
- Nie umrzemy. Możesz się podnieść?
Blondynka stęknęła i spróbowała stanąć na równe nogi. Od
uderzenia kręciło jej się w głowie, a przyduszenie dopiero teraz pokazywało jej
swoje efekty. Widziała mroczki przed oczami, głowa zdawała się być z betonu, a
na domiar wszystkiego ze startego policzka leciała jej krew. Usiadła na koniu,
którego poprowadziła Sophie. Ludzie wyłonili się ze swoich kryjówek i
podziękowali kobietom za ratunek. Jakiś chłopiec znalazł sztucer i oddał go
Tess. Przewiesiła go sobie przez ramię i niemalże położyła się na szyi konia.
- Musimy się pośpieszyć – oznajmiła Sophie i narzuciła
szybkie tempo marszu.
Kościół znajdował się dosłownie za rogiem, kiedy pojawiła
się gromada wygłodniałych wampirów i wilkołaków polująca właśnie na tę grupkę.
Tess zdążyła na tyle oprzytomnieć, by wymierzyć sztucerem prosto w jednego z
nich.
- Do kościoła, szybko! – Krzyknęła Sophie i wskoczyła na
grzbiet klaczy. Tess wystrzeliła.
Ludzie z wrzaskiem pobiegli w stronę świątyni, a
pośredniczki odgroziły potworom drogę od cywili. Kiedy ostatnia dusza zniknęła
za solidnymi drzwiami, obie pognały w stronę centrum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz