poniedziałek, 3 lutego 2014

Różne oblicza walki



Russell na grzbiecie łaciatego konia z ciapkami na nogach wyglądał jak przywódca rewolucji. Wściekły przywódca wściekłej rewolucji.  Co rusz krzyczał do Connora i wydawał Juanowi nowe polecenia które nie zawsze były przyjmowane. On i jego Tarcza strzelali do wampirów z szybkością dźwięku czasami tylko pudłując. Na koniach poruszali się bardzo szybko i bardzo szybko uciekali przed chmarami coraz to nowych potworów.
Znaleźli się przed budynkiem banku który był otoczony ze wszystkich stron szerokimi ulicami.
- Bierz mojego konia i krąż wokół banku. Będę na dachu. – Zarządził Russell i zeskoczył z grzbietu swojego ulubionego dzianeta który nawet doczekał się swojego imienia – Koper.
Skorpion wspiął się po stopniach budynku mijając kasy, biurka pracowników, jakieś pokoje. Nie zwracał uwagi. Dotarł do strychu. Drzwi były zamknięte. Rozwalił zamek kolbą karabinu i wszedł do środka. Było ciemno. Wiedział to, bo otoczenie przedstawiło mu się jako małe pomieszczenie zagracone pudłami skąpane w świetle przedwieczornej szarówki. Było to możliwe, ponieważ po wszczepieniu antygenu za jego siatkówką wykształciła się tapetum lucidum, która, jak u kotów, pozwalała na widzenie przy bardzo słabym oświetleniu. Bez trudu znalazł wyjście na dach. Wyważył małe drzwiczki ramieniem i wygramolił się na płaską przestrzeń. Dobył karabinu i spojrzał przez lunetę. Connor z dwoma końmi gnał przed sienie, nie oglądając się za siebie. Goniła go banda wygłodniałych wampirów. Człekokształtne postacie z wielkimi twarzami i wystającymi zębami były wyjątkowo tępe, gdyż nie pomyślały, aby chociaż jakaś ich część pobiegła w drugą stronę. Russell zaczął wystrzeliwać je jak kaczki z klucza. Jeden nabój, jedna dziura w głowie. Po chwili chłopaka gonił już tylko jeden Żelazny. Wyjął Skorpiona i odstrzelił poczwarze głowę. Russell zbiegł po schodach i wziął od Connora swojego konia. Ruszyli powoli, ponieważ zwierzęta potrzebowały odpoczynku. Przybili sobie piątkę i pogratulowali akcji.


Sophie znalazła w stajni tylko jednego konia. Osiodłała go i wyjechała nim jak najszybciej ze stajni. Ludzie czekali na nią i z nadzieją patrzyli, gdy wróciła. Powoli pojechała w stronę kościoła. Po drodze zebrała jeszcze kilku innych cywil. Wjechała do centrum. Zacisnęła żeby i starała nie zwracać uwagi na rozbryzganą dookoła krew. Omijała wzrokiem wybijane ciałami ludzi wystawy sklepowe, rozerwane przez kule na kawałki szczątki potworów, jelita uciekające w strumieniu krwi do kanalizacji. Nie jadła śniadania, a miała ochotę wymiotować, chociażby i wczorajszą kolacją. Nie rozglądała się na boki. Hardo patrzyła przed siebie, tylko wtedy uciekała od okropieństw ją otaczających.
Kościół znajdował się w północnej dzielnicy, w zasadzie na pograniczu centrum i Północy. Mieli do pokonania może dwa kilometry skrótem. Mimo to, wszyscy byli narażeni na kłopoty, które pojawiły się niebawem.
Zza węgła wyłonił się jakiś kształt. Sophie wstrzymała pochód i dobyła szpady. Kazała ludziom schować się. Ona i druga pośredniczka zostały na środku placu.
- Widmo… - szepnęły obydwie.
Przed jeźdźcem zmaterializował się wojownik pozbawiony kilku większych połaci skóry i porcji mięsa. W prawicy dzierżył swoją szablę i dumnie demonstrował swoją czarną niczym smoła zbroję. Zasłonił się. Wiedział, co go czeka. W końcu był materializacją jakiego wielkiego wojownika, który zrodził się w wyobraźni Czarnoksiężnika Nocy.
Sophie ściągnęła uzdę i pognała konia. Wymierzyła cios z siodła, ale nie trafiła, wykręciła się. Poczekała, aż rycerz odwróci się. Znów ruszyli ku sobie. Tym razem doszło do zwarcia, koń został ranny. Dziewczyna zeskoczyła z wierzchowca i pognała go. Wystraszony zwierzak został pochwycony przez Tess. Sophie stanęła oko w oko z nieuchwytnym widmem. Toczyła z nim bezowocną walkę. Wykonywała szermierskie figury, cięła krzyżowo, ukośnie, wykonywała uniki, nawet posuwała się do nieczystych zagrań, takich jak podcięcia, kopniaki, czy uderzanie łokciem przy bliskim zwarciu. I co z tego, jeśli widmo znikało wtedy, kiedy chciało. Na szczęście miał słaby punkt. Podgardle. Wystarczyło jedynie pchnąć raz, szybki, a skutecznie, by pozbyć się przeciwnika.
Tym sposobem Tess miała dużo czasu na poszukiwanie źródła. Czarnoksiężnik musiał znajdować się nie dalej niż dziesięć metrów od miejsca starcia. Obeszła ulicę dookoła, zajrzała w zakamarki, bacząc, by Widmo jej nie namierzyło. Odwróciła się, by zbadać sytuację za plecami, gdy nagle coś pochwyciło ją w pasie i przycisnęło do ściany. Poczuła, jak unosi się nad ziemią. I powoli przestawała oddychać przez zaciskającą się na szyi dłoń.
- To teraz się pobawimy.
Widmo zniknęło, kiedy Sophie miała już dźgnąć prosto w podgardle. Podniosła się z kolana i spojrzała w lewo. Ku niej szedł wielki kształt owinięty ciemną mgłą. Wśród niej  zdawała się lewitować Tess. Unosiła się tylko dlatego, że ktoś trzymał ją za kołnierz sukni. Była nieprzytomna. Przy jej szyi było metalowe ostrze.
- Upuść broń dziecko, albo ta kobieta zginie szybciej, niż byś chciała – rozkazał donośny, lecz przytłumiony głos. Brzmiał jak echo w kościele.
 Dziewczyna wykonała polecenie. Przykucnęła i powoli położyła szpadę na ziemi. Podnosząc się, niezauważalnie wyciągnęła nóż z cholewy buta.
- A teraz wskaż, gdzie są ludzie.
- Nie wiem. Schowali się, gdy pojawiło się twoje Widmo, Czarnoksiężniku – odparła. Chciała ukryć strach, ale w jej głosie brzmiała nuta niepewności.
- Wiesz, ze jestem też telepatą? Jeśli tylko zachcę, zajrzę do twego umysłu, ale wierz mi, to nie będzie przyjemne. Nim umrzesz, poczujesz, a potem zobaczysz jak twój mózg spływa po twoim ciele i ląduje na ziemi. Ja rozpłatam go i będę czytał z tej mazi jak z otwartej księgi. A kiedy pozwolę, upadniesz i już się nie podniesiesz. A najlepsze jest to, że cię nawet nie dotknę! – Głos zaśmiał się szyderczo i wyżej uniósł nieprzytomną Tess.
 - Mów.
- Najpierw ją puść. Potem powiem ci, gdzie są ludzie. Potem ich zabijesz lub pojmiesz, potem zabijesz mnie, a na końcu moją towarzyszkę. Pasuje ci?
- Wydaje się to być uczciwym układem. Zgoda – powiedział po chwili zastanowienia i cisnął kobietą w ścianę najbliższego budynku. Nawet nie zdążyła otworzyć oczu.
- Tess! – Wrzasnęła dziewczyna i spojrzała na potwora. – ty…
- To gdzie oni są?
- Zabiłeś ją! Niczego ci nie powiem!
- A zdawałaś się być inteligentna. Jestem Czarnoksiężnikiem, słodziutka. Robię to, co chcę, a jakaś nędzna śmiertelniczka nie będzie mi rozkazywać. I co z tego? – wzruszył ramionami. Namierzył nowy cel i zaczął iść w stronę dziewczyny.
- Nie uciekaj. Nie uda ci się.
- Nie ulęknę się ciebie. Nie ma mowy.
- Hardaś jest, panienko. Może oszczędzę twoje ciało i je wypcham? Co ty na to? Twoja wypchana powłoka w mojej sypialni - nacierał na Sophie, a ona cofała się. – A to oczko spod twojej szyi podaruję jakiejś kobiecie, Co ty na to?
- Jak na lato – wystękała Tess i przebiła szpadą miękkie ciało Czarnoksiężnika. Sophie rzuciła nożem i trafiła między oczy.
Mgła opadła, a spod kaptura pokazała się biała twarz pozbawiona nosa. Żółte oczy niemalże wyszły z oczodołów, z ran i ust popłynęła śmierdząca mułem ciemnogranatowa ciecz. Czarnoksiężnik upadł i zamienił się w piasek. Sophie zabrała nóż i podeszła do Tess. Złapała ją, kiedy upadała.
- Dzięki za ocalenie życia – szepnęła do mdlejącej kobiety.
- Rekompensata za półkę.
- Jaką półkę? – Spytała zaskoczona i spojrzała na twarz Tess. Kobieta uśmiechała się.
- Skoro i tak dzisiaj umrzemy to chciałabym, abyś wiedziała, że wtedy, kiedy dostałaś wstrząśnienia mózgu – musnęła jej bliznę na łuku brwiowym – podstawiłam ci zepsute krzesło. To takie zadośćuczynienie.
- Nie umrzemy. Możesz się podnieść?
Blondynka stęknęła i spróbowała stanąć na równe nogi. Od uderzenia kręciło jej się w głowie, a przyduszenie dopiero teraz pokazywało jej swoje efekty. Widziała mroczki przed oczami, głowa zdawała się być z betonu, a na domiar wszystkiego ze startego policzka leciała jej krew. Usiadła na koniu, którego poprowadziła Sophie. Ludzie wyłonili się ze swoich kryjówek i podziękowali kobietom za ratunek. Jakiś chłopiec znalazł sztucer i oddał go Tess. Przewiesiła go sobie przez ramię i niemalże położyła się na szyi konia.
- Musimy się pośpieszyć – oznajmiła Sophie i narzuciła szybkie tempo marszu.
Kościół znajdował się dosłownie za rogiem, kiedy pojawiła się gromada wygłodniałych wampirów i wilkołaków polująca właśnie na tę grupkę. Tess zdążyła na tyle oprzytomnieć, by wymierzyć sztucerem prosto w jednego z nich.
- Do kościoła, szybko! – Krzyknęła Sophie i wskoczyła na grzbiet klaczy. Tess wystrzeliła.
Ludzie z wrzaskiem pobiegli w stronę świątyni, a pośredniczki odgroziły potworom drogę od cywili. Kiedy ostatnia dusza zniknęła za solidnymi drzwiami, obie pognały w stronę centrum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz