Bez ogona się nie obyło. Nim dotarli do azylu, natrafili
na sforę Odyńców, które trzeba było załatwić, ale z racji tego, że było ich z
półtora tuzina, a każda ze sztuk ważyła co najmniej trzysta funtów, nie było mowy o
frontalnym starciu. Najpierw jechali Rose i Adam, za nimi pośredniczki, na
końcu Russell i Connor. Oni dwaj skupili na sobie potwory. Odbili w lewo, by
odciągnąć od pozostałych potwory. Większość z nich pobiegła za nimi, ale pięć
sztuk udało się za pozostałymi. Jednego załatwiła Sophie, resztę Łowcy. Te,
które pobiegły za Skorpionem i Szerszeniem były wykańczane powoli. Nie były tak
zwrotne jak konie, więc kiedy mężczyźni gwałtownie skręcili, dwa z nich zaryły
w ścianę jakiegoś budynku i zabiły się, rozbijając sobie czaszki. Jeden zginął,
ponieważ nadział się na ogrodzenie, którego nie był w stanie przeskoczyć.
Resztę powoli wystrzelali. Aby je wszystkie wykończyć, krążyli wokół kościoła i
małego placu ze studnią w centrum.
Znaleźli się w surowym pomieszczeniu wyłożonym szarym
kamieniem. Na dwóch ścianach wisiały posępne portrety świętych, w kącie stał
stary konfesjonał, który zapewne wysłuchał niejednej spowiedzi. Na podłodze
leżały płytki z piaskowca. Stukając obcasami o parkiet, poszli do głównej nawy.
Russell spojrzał na ołtarz i przeżegnał się, przyklękując na kolano. Rose i
Adam pochylili głowy. W zasadzie nie powinno ich tam być. Na świeckich Łowców
nałożona jest odgórna ekskomunika. Ale od reguły są wyjątki. A sytuacja w Sorix
była jednym z nich.
Connor usłyszał czyjeś pospieszne kroki. Ktoś zmierzał w
ich kierunku. Młodzieniec spojrzał w tamtym kierunku, a za nim jego towarzysze.
Zza załomu wyłonił się proboszcz parafii. Przyjaźnie wyglądający, pyzaty
mężczyzna przed pięćdziesiątką. Łowcy zeszli z oczu kilkudziesięciu osobom z oczu
i podeszli do wielebnego. Zostali w nawie.
- Witam was! Dwie kobiety uprzedziły mnie, że do mojej
świątyni przybędą nasi kochani Wyzwoliciele. Tak się cieszę, że was widzę
całych i zdrowych…
- Bez wzajemności… - mruknął Connor, a Russell go
szturchnął.
- Dziękujemy za udzielenie tymczasowego schronienia.
Uzupełnimy braki naboi i musimy wracać na pole bitwy.
- Cała przyjemność po mojej stronie. – Kapłan lekko ukłonił się, nie zbytecznie i
nie sztywno.
- Jasne, pieprzony klecho – rzucił Szerszeń i odwrócił
się w stronę głównej nawy. – Chociaż mógłbyś być szczery, a nie włazisz nam w
dupy bez wazeliny.
- Słucham? – Spytał mężczyzna z lekkim oburzeniem.
- To co słyszałeś, głuchy, jesteś? Gdzie jest amunicja?
- Na zakrystii – odpowiedział obrażony ksiądz. – Nie
dziękuj – rzucił, gdy chłopak się oddalił.
- Nie muszę. To twój zasrany obowiązek – wszedł do
pomieszczenia i zatrzasnął drzwi.
Pozostali Łowcy odprowadzili swojego towarzysza wzrokiem.
Rose chciała ruszyć za nim, ale Russell ją powstrzymał.
- Najmocniej za niego przepraszam. Zachował się jak cham
i prostak – powiedział Skorpion. – Proszę mu wybaczyć.
Ksiądz potaknął, a blondyn udał się na zakrystię szybkim
krokiem.
Connor siedział na skrzynce z nabojami i powoli ładował
magazynki swoich pistoletów. Wyglądał, jakby robił to automatycznie, przyglądając się czynności pustymi oczyma. Włożył
ostatni nabój, powoli włożyła magazynek do ładownicy i wyjął kolejny pusty.
- Co to miało znaczyć? Tam, w nawie? – Przysiadł obok na
drugiej skrzynce z dwudziestoma kilogramami trotylu.
- Powiedziałem, co myślałem – odparł ze stoickim
spokojem. – Czego ode mnie chcesz?
- Zachowałeś się jak totalny palant. Powinieneś
przeprosić.
- A po co? Przecież ten klecha to…
- To?
- Sam wiesz! – wstał i przeszedł się po pomieszczeniu - Zejdź,
już ze mnie, dobra?
- Dlaczego go oceniasz? Nie znasz go, a od razu
szufladkujesz. Powiedz, czy tak zachowałby się baron z rodu Davis?
- Zamknij się – burknął. – Księża to… - kopnął w
skrzynkę, na której siedział. - A, nieważne. Po co mam ci mówić, co czuję? I
tak tego nie podzielasz, Pokorny.
Russell uśmiechnął się i wstał. Stanął przed swoim
kolegą. Złapał za ramiona.
- Hej, Connor. Popatrz na mnie.
Chłopak niechętnie podniósł głowę. Jego oczy przypominały dwie szklane kulki wykonane z mętnego, dymionego szkła.
- Posłuchaj, młody Łowco. Jesteś tu od tego, by chronić innych
ludzi, słabszych od ciebie a tym bardziej od potworów. Cokolwiek byś nie
myślał, księża też są ludźmi, a TWOIM zasranym obowiązkiem jest ochrona ludzi,
nawet księży, przed zagrożeniem. Głównie przed potworami, ale wiesz jak to było
w przeszłości. Dlatego proszę cię, nie strzelaj fochów. Ten ksiądz chciał być
po prostu miły. Dlatego idź tam teraz i go przeproś. I na następny raz nie
szufladkuj ludzi, okej?
- Okej – przytaknął. Strząsnął z ramion dłonie
przyjaciela.
Szerszeń wyszedł z zakrystii. Wziął głęboki wdech i napełnił swoje płuca zimnym powietrzem o zapachu wosku i dymu z kadzidła. Rozejrzał się W kościele siedziało co najmniej sto dwadzieścia osób. W tym mnóstwo małych, przerażonych dzieci. Wśród zebranych krążyli mnisi i zakonnice, którzy roznosili jedzenie i wodę, opatrywali rany. Z uśmiechami na twarzy pomagali rannym przemieszczać się z miejsca na miejsce, jedna z zakonnic przygrywała małej grupce dzieciaków jakąś piosenkę na gitarze. Wszyscy się uśmiechali, ale w oczach zbierał się strach. Strach przed śmiercią, nieznanym, przed światem, przed jutrem. Tylko proboszcz, jako jeden z nielicznych, którzy wiedzieli o zagrożeniu wcześniej, rozmawiał z jakimiś mężczyznami, najpewniej o sytuacji na zewnątrz. Na jego twarzy rysowała się troska.
Sielankowy kurwa obrazek. - pomyślał Connor i przygryzł wargę. Ruszył w stronę mężczyzn. Usłyszał, jak drzwi do magazynu z amunicją otwierają się i zamykają, a tym odgłosom towarzyszą kroki. Westchnął.
- Kle... znaczy, proszę księdza - zaczął, kiedy zbliżył się do proboszcza. - Możemy porozmawiać?
Mężczyźni popatrzyli po sobie i obrzucili młokosa pogardliwym spojrzeniem.
- Owszem - odparł kapłan bez większej dezaprobaty. - Słucham - powiedział, gdy zostali sami. O ile w wypchanym po brzegi kościele można być samym...
- Chciałem pana... znaczy księdza, przeprosić. Zachowałem się głupio. Po prostu mam do was... - zmełł przekleństwo w ustach i cudem powstrzymał się, aby mu nie powytykać - uraz. Przepraszam - spuścił wzrok.
Ksiądz zmierzył go wzrokiem. Przenikliwym jak promienie X.
- Wiesz, co powiedział pewnego razu Jezus?
- Nie.
Czy ja wyglądam na kogoś kto czyta święte księgi? - pomyślał i postanowił wysłuchać.
- Jeden nawrócony grzesznik jest lepszy niż dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych - kapłan poklepał go po ramieniu, kiedy zobaczył, że chłopak nie rozumie i podarował mu ciepły uśmiech. - Ty jesteś jak ten grzesznik. Odwrócenie się od Boga jest błędem, a kiedy się nawrócisz zaczynasz go rozumieć. A ty właśnie zrozumiałeś swój błąd. Cieszę się i dziękuję za przeprosiny.
Connor pokiwał głową i zapragnął znaleźć się gdzieś indziej. Kątem oka zauważyl swoich przyjaciół wychodzących z zakrystii. Niemalże do nich pobiegł.
- Zmywajmy się stąd - niemalże warknął. - Nie podoba mi się tu.
- Dobrze, już idziemy - odparł Russell i skierował się do wyjścia. Skinął księdzu na pożegnanie i uśmiechnął do pośredniczek.
- Zaczekajcie!
Czwórka Łowców odwróciła się przez lewe ramię. Ku nim podeszła kobieta, na oko czterdziestoletnia. Ciemna suknia, a na głowie kapelusz z szerokim rondem. Ot zwykła mieszczanka.
- Poczekajcie, zacni Wyzwoliciele. Jako przedstawicielka zebranych tu ludzi, chciałam wam coś przekazać.
Wokół zebrał się motłoch. Miała zacząć się szopka. Jeden fałszywy ruch i...
- Cóż to takiego? - Spytał dowódca.
- Skromny podarek od nas wszystkich - podeszła, a w dłoni miała ściśnięty złoty medalik z wizerunkiem Jezusa.
Kobieta wspięła się na palce i zapięła go na szyi Russella. Potem pocałowała w oba policzki. Przeżegnał się.
- Russell, nie... - zaczął Connor, cicho, ale przyjaciel tylko gestem ręki nakazał milczenie.
Kobieta podarowała łańcuszki Adamowi i Rose,a ksiądz ich namaścił. Kiedy zbliżyli się do Connora, cofnął się, ale zrobił tylko jeden krok. Przystanął i zacisnął zęby. Kobieta zawiesiła łańcuszek, pocałowała go, on tylko skinął. Ksiądz posmarował olejkiem jego głowę i uczynił na niej znak krzyża. Zimny olejek był nawet przyjemny w dotyku.
- Dziękujemy wam za ten dar - powiedział Russell. - Odwdzięczymy się wam poprzez zwrócenie wam wolności i pomstę zmarłych! Obiecuję, że nim zajdzie słonce, wszyscy będziecie wolni, a w Sorix znowu zapanuje spokój!
Mimo, że to były dwa zdania, podniosły wrzawę w kościele. Wrzaskom, gwizdom i wiwatom nie było końca. Łowcy powoli opuścili budynek.
- Ale wiesz, że to i tak nic nie da? - Zapytał raczej retorycznie Connor i starł olejek z czoła. Wsiadł na konia. - A te wisiorki to jedynie kawałek metalu?
- Wiem.
- To po co to...
- Żeby dać im nadzieję - przerwała mu Rose, która nagle wyrosła po jego lewej na żółtej klaczy. - Oni jedyne, co mogą zrobić, to pokładać nadzieję w Bogu i modlić się, aby nie byli następni. Są bezsilni, a ta bezsilnośc prowadzi w dwie strony: albo do rzpaczy, albo do...
- ...gniewu.
- Zgadza się. To była część planu młodego. To dało im chociaż odrobiny nadziei, że przysłużyli się sprawie. To pomoże im zasnąć. Bo powiedz - spojrzała chłopakowi prosto w oczy i przyciągnęła go do siebie - czy mógłbyś żyć ze świadomością, że wysłałeś czwórkę ludzi na śmierć? I to bez pomocy najwspanialszego Boga?
- Dobra, kumam - szarpnął się i wyzwolił koszulę spod jej zaciśniętych palców.- Sprytne.
- Nazywaj to jak chcesz - odparł Skorpion i ponaglił Kopra. - Może i niewiele nam dadzą jako przedmioty, ale kto wie. Może na górze jednak ktoś nad nami czuwa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz