-
Rose?
Przed
nią stał Russell. W dłoni ściskał jedną z rzutek, a przez ramię miał przewieszony karabin.
Nieco wystraszony, patrzył na nią w niemym osłupieniu.
-
Dlaczego do mnie mierzysz? – spytał nerwowo?
-
Bo mogę – burknęła, ale nie schowała broni.
-
Proszę cię, Rose, schowaj to – poprosił stanowczo, acz z lekką nutką strachu w
głosie. Nie do końca był zdecydowany i pewny swych słów.
-
Zastanowię się – odparła.
-
Radziłbym ci mierzyć przed siebie. Czekają na nas – wskazał jej grupkę
pomniejszych demonów. Wyjął jeszcze trzy rzutki do rzucania i miotnął nimi w grupkę
potworów. Powalił kilka, dwa zostały zranione.
A ona stała i tylko się zastanawiała.
-
Przepadł – wzruszył ramionami. - Trudno się mówi.
Rose
zmarszczyła brwi.
Russell
spojrzał na nią. Nieco zirytowany.
-
Czy ja mam wszystko za ciebie robić? Ruszże dupsko i je zabijaj!
Mężczyzna
podbiegł do trupów i wyjął z ich ciał noże. Nimi zaczął zabijać pozostałe.
-
Dlaczego nie korzystasz z karabinu?
-
Skończyły mi się naboje. Czemu cały czas zadajesz mi te kretyńskie pytania? Co
to ma być, teleturniej?!
Blondyn
odwrócił się. Jego siostra znów do niego mierzyła.
-
Co ty wyprawiasz?
Nim
Skorpion zdążył coś odpowiedzieć, rodzeństwo zwróciło głowy ku wylotowi
uliczki. Powoli, stępa, jechał ku nim Connor.
-
Wróg jest tam – wskazał kolejna grupkę demonów, które na nich nacierały.
Większość z nich to potwory wyższych Kręgów i trzech Żelaznych. – A nie tu. A
teraz bierz się za zabijanie, bo nie mamy czasu.
-
Co? – potrząsnęła głową. - A tak.
Rose
wymierzyła w nadciągające potwory. Wystrzeliła kilkukrotnie. Jej towarzysze nie
poruszyli się.
-
Dlaczego tak dziwnie się zachowywałaś? – spytał jej brat.
-
Nie, nieważne – odparła z zakłopotaniem. – Po prostu coś mi się wydawało…
- A
co? – spytał młodszy mężczyzna.
-
N-nic… Ej, chłopaki?
Łowczyni
nerwowo poruszyła się w siodle. Obaj patrzyli na nią jadowitymi spojrzeniami.
Obaj mieli zaciśnięte pięści. Wyglądali na co najmniej rozzłoszczonych całą
sytuacją.
I
zaatakowaliby, gdyby głowa Connora nie pękła jak mydlana bańka, zostawiając
jedynie martwy korpus, z którego pulsacyjnie tryskał strumień jasnoczerwonej,
natlenionej krwi. Ciało bezwładnie opadło na ziemię.
Rose
nie zastanawiała się długo. Wyjęła Lewego z kabury i zastrzeliła Russella.
Zanim zginął, spojrzał na siostrę błagalnym wzrokiem i niemym krzykiem chciał,
aby tego nie robiła.
-
Było gorąco, co? – Zapytał, nadciągający zza jej pleców Adam. – O mały włos, a
by cię dorwali.
-
Wiem. Ależ byłam nieostrożna.
Spojrzała
na ciała. Teraz przybrały swoją demoniczną postać. Tylko na chwilę. Wyżeracze
wyglądali trochę jak humanoidy, ale mieli dużo dłuższe ręce i palce, a także
wydłużone szyje. Ich ciała momentalnie zamieniły się w mgłę, która szybko
rozpłynęła się w powietrzu nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Wierzchowiec fałszywego Connora rozpłynął się w powietrzu.
-
Skąd wiedziałaś?
-
Russell nie używał Żądła, tylko bawił się rzutkami. Doskonale wiem, jak on
uwielbia swój karabin, dlatego nie mogłam pojąć, dlaczego nie chciał go użyć. I
wykręcał się tym, że skończyły się naboje.
-
Ale przecież dopiero co wyjechaliśmy z magazynu pełnego amunicji. Każdy ma
świeżutki zapas.
-
Wiem. W dodatku beznamiętnie mówił o koniu. A wiem, jak bardzo Russell polubił
Natkę.
-
Ale z nich cymbały. Dobra, jedźmy do Centrum, zanim mnie zabijesz.
Adam
zmusił konia do kłusu, ale zatrzymał się, kiedy zauważył, że jest sam.
- A
powinnam?
-
Co? Co powinnaś?
-
Cię zabić.
Adam
zbladł. Przełknął ślinę.
-
Nie, no co ty. To taki żarcik! No dawaj, jedziemy.
Zaśmiał
się.
Nerwowo.
Zbyt
nerwowo.
Bał
się.
Rose
nie chciała dać się złapać drugi raz na ten sam numer. Wyjęła jeszcze ciepłego
Lewego i zastrzeliła kolejną fałszywkę. Podjechała bliżej i zrzuciła z grzbietu
martwe zwłoki. Zabrała strzelbę i przytroczyła konia Adama do swojego siodła.
Bo nie wątpiła, że obie te własności należą do jej przełożonego. Popatrzyła na zwłoki, które jeszcze były w postaci mężczyzny.
- Koper. Koń Russella to Koper, idioto.
Udała się w kierunku, z
którego nadjechał.
Trochę
się naszukała, zanim znalazła oryginał. Redfield leżał związany konopnym sznurem i
zakneblowany starą ścierką w jakiejś komórce przy jednej z wąskich kamieniczek
wciśniętych miedzy dwie miejskie budowle. Ledwie oddychał. Stracił przytomność.
-…dam..
-…adam…
-
Adam!
Mężczyzna
widział wszystko jakby zza mgły, a kobiecy, ostry głos słyszał jakby zza grubej
ściany. Szybko zamrugał. Rysy twarzy wyostrzyły się. Płomienny warkocz,
szmaragdowe oczy, pociągła twarz, duże cy… Tak, już wiedział, że osoba, która
przywróciła go na ten świat to…
-
Ro-Rose? – spytał niepewnie.
-
Nie, ciocia Kolcia. No jasne, że ja.
-
Wybacz. Zaskoczył mnie. Trochę już w tym fachu nie robię.
-
Zdarza się. Możesz wstać?
-
Daj chwilkę. Sukinkot mnie przydusił…
- I
obwiązał szyję sznurem. O mało się nie udusiłeś.
-
Dzięki za ratunek.
- Postawisz
mi potem browara i będziemy kwita.
-
Nawet skrzynkę wódki ci postawię, jeśli będziesz chciała. Ale najpierw
wydostańmy się stąd.
Dziesięć
minut później pędem jechali w stronę rynku. Do czasu umówionego spotkania nie
zostało wiele czasu, a nic nie zapowiadało, by mieli się wyrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz