środa, 19 marca 2014

Prawdziwa potęga przeciwnika



Kiedy pośredniczki wybiegły z mieszkania, Neyva poczuła się strasznie samotna. Opuszczona jak powojenna sierota. Próbowała znaleźć sobie jakiś kąt, ale przytłaczająca cisza stawała się nie do zniesienia. Wiedziała, dlaczego to wszystko się dzieje, gdzie tak naprawdę się znajduje. Spod koszuli wyjęła swoją jedyną własność – srebrny wisiorek w kształcie kuli. W środku znajdował się sproszkowany Kwiat Północy, który dawał jej ochronę przed promieniami świetlnymi. Nie mogła otworzyć kulki, bo utknęłaby w cieniu na zawsze,  a tego chciała za wszelką cenę uniknąć. Toczyła wisiorek między palcami, siedząc pod parapetem w pokoju Russella tylko po to, by zapomnieć o tym, co dzieje się za oknem, tuż obok. Nie chciała wstać i spojrzeć na to, do czego doprowadziła. Bała się. Ale i wstydziła. Cały czas wsłuchana we wrzaski mordowanych ludzi i potworów siedziała skulona w tym jednym tylko kącie. Nie ruszała się. Nie chciała się narażać na gniew Łowcy. Wyraźnie powiedział, że ma zostać w domu.
Jakaś kobieta, której dzieci były rozszarpywane na jej oczach histerycznie wrzeszczała, błagając o litość.
Proszę cię, jaka litość? To Pandora! – pomyślała Neyva w odpowiedzi na te wrzaski.
Wyjście na zewnątrz mogło być bardzo ryzykowne.
A Russell wyraźnie zakazał.
Ta sama kobieta wyła teraz z bólu. Po utracie dzieci. I obu rąk.
Wyjście byłoby bardzo złym pomysłem.
A jego surowe i stalowe oczy…
- Nieeeee, tylko nie Dylaaan!!! – usłyszała dziewczyna zza okna jakąś inna kobietę.
Potem już tylko charakterystyczny zgrzyt.
Nie chciała brać w tym wszystkim udziału. Nie chciała się mieszać. Mimo, że wszystko to jej wina. I dlatego wypadałoby to jakoś odkręcić. Uświadomiła sobie, że setki istnień zginęło tylko dlatego, że zachciało jej się bratać z ludźmi. W ogóle nie powinna przyjeżdżać do Sorix. Pieniądze, które wtedy dostała powinna przeznaczyć na podróż na wybrzeże, a tam czekać na pełnię. Powinna wtedy, w nocy swycyh urodzin, udać się ze swoimi sługusemi do domu, pozwolić, aby wszystko potoczyło się swoim biegiem. Ale nie zrobiła tego. I teraz żałuje za swoje czyny.
Panienka zacisnęła pięści. Schowała wisior pod ubraniami i wstała. Wyjrzała przez okno. Jakiś młodzieniec krzyczał, bo stracił nogę i trzy palce. To cud, że tyle przetrwał podczas krwawego starcia z mantikorą. Neyva nie mogła dłużej na to patrzeć. Otworzyła balkon i wskoczyła na barierkę. Jej pazury i kły wysunęły się samoczynnie. Adrenalina uderzała jej do głowy.
W zasadzie nie wiedziała kiedy wskoczyła na lwi tors, kiedy wczepiła swoje pazury w szyję potwora, nie zauważyła, kiedy urwała ogon, ani kiedy okręciła jej łeb o sto osiemdziesiąt stopni. Świadomość jej wróciła w momencie, w którym trzymała w ręku jedno z nietoperzych skrzydeł. Z obrzydzeniem wyrzuciła porwaną błonę w stelażu z połamanych kości i uciekła z miejsca mordu, którego się dopuściła. Pobiegła w lewo i zatrzymała się, kiedy martwe zwłoki mantikory zniknęły za zakrętem. Oparła się plecami o ścianę i osunęła się po niej, wpatrując w swoje zakrwawione dłonie.
Co ja robię? Przecież to nie ja. Właśnie zamordowałam z zimną krwią. Chyba…
Rozejrzała się. Nie zauważyła, że obok niej leżały zwłoki trójki mężczyzn. W klatce piersiowej każdego z nich w miejscu serca była wielka dziura, a z niej wystawała aorta i inne główne żyły.
I słusznie. Russell mnie zabije. Ale to potem.
Podniosła się i pobiegła w stronę rynku.

Russell i Connor wpadli na główny plac, niemalże przewracając się razem z końmi.
Tam znajdowało się epicentrum zła. Wszędzie po placu biegały demony szabrując domostwa ludności, która albo była już zabita, albo uciekła. To drugie było bardzo mało prawdopodobne. Potwory wywlekały wszystko z mieszkań, sklepów czy magazynów. Wazy, garnki, ubrania czy jedzenie. Niszczyły wszystko, nie oszczędzały niczego. Bo nie wiedziały co to tak właściwie jest. Te najbardziej głodne wylizywały bruk miasta brudny od ludzkiej krwi.
- Russell?
- Tak?
- Czy ty też czujesz się taki bezradny? Też nie wiesz, co masz ze sobą zrobić?
- Oczywiście, że wiem. Na mój sygnał.
Blondyn zza pazuchy wyjął coś, co miał przygotowane na specjalną okazję. Duży granat o znaczącej sile rażenia mógł wybić wszystkie okna w katedrze znajdującej się kilkaset metrów od nich. Powoli wyjął zawleczkę i wyrzucił ją.
- Wycofaj się!
 Łowcy ledwie zdążyli skręcić, kiedy usłyszeli wybuch. Fala uderzeniowa musiała przejść przez sporą część miasta. Okna i ziemia pod nimi lekko zadrżała, konie lekko wypłoszyły się. Zsiedli i popędzili swoje wierzchowce. Zwierzęta pobiegły do swojej bezpiecznej stajni, a Wyzwoliciele wypełnić swój obowiązek wobec Ojczyzny.
- I gdzie jest do cholery Juan?! Miał tu być! – Wrzasnął Russell i przeskoczył przez witrynę sklepu. Connor był tuż za nim. – Musimy dać sobie jakoś radę we dwóch. Reszta panoszy się po mieście, a Adama i Rose to pewno długo nie zobaczymy. Pewno ta idiotka znowu coś wymyśliła, jak zwykle. Trudno, gramy na swoje.
- Jasne. Tylko nie wiem, czy dasz sobie radę.
- Biorę górę, ty biegaj sobie po dole, masz wolną rękę.
- O dzięki, panie łaskawco – odparł chłopak ironicznie znów wychylając się znad witryny. – Utoruję ci drogę. Powiem ci kiedy masz iść.
Szerszeń wskoczył na podwyższenie i skupił na sobie uwagę stworów. Dla niego takie sytuacje to nie pierwszyzna.
- Dobra, na trzy.
„Raz” padł, kiedy chłopak zastrzelił jednym nabojem dwa obślizgłe Ikrzaki, które zapomniały się i chciały wejść do sklepu. Potem, zeskakując z podestu, zmasakrował pysk jakiegoś Czwartokręgowego Włókniaka uderzając obiema stopami w jego wielkie paszczęki. Stojąc pośród tej tłuszczy stał się wręcz idealną przekąską dla każdego z nich. Teraz miał pewność, gdzie się udadzą.
- Trzy!
- A dwa?
- Ruszaj kurwa dupsko, a nie uczysz mnie liczyć, do ciężkiego chuja!
- Dobra!
Skorpion z naładowanym Żądłem wypruł ze sklepu i pobiegł ku najbliższej kamieniczce. Widział kątem oka, jak jego przyjaciel  zwinnie skacze po samochodach, czasami zeskakując na grzbiet jakiegoś wielkiego stworzenia. On sam wbiegł przez bramę i udał się na dach. Znalazłszy się na dachu, zabrał się za strzelanie do wampirów i innych Żelaznych. Po Rozumnych nie było nawet śladu.
Adam i Rose pojawili się w niemalże idealnym momencie. Russell osłaniał się na jakimś dachu przed lecącymi w jego kierunku jadowitymi kolcami, a Connor, schowany w mennicy, przeładowywał spluwy. Potwory wręcz szalały od tego nadmiaru krwi. Sokół i Lisica od razu zabrali się do dzieła. Sprawiali się całkiem nieźle. Potem przybyli Benjamin i Corel. Pomogli Rose wykaraskać się z niemałych opałów związanych z jej nie najciekawszym położeniem. Piątka Łowców biegająca po placu i snajper o niezwykle celnym oku spisywali się bardzo dobrze w ty zespole. Do czasu.
Nagle powietrze pośrodku placu zgęstniało i pojawiła się w tamtym miejscu ciemnoszara mgła, z której wyłonił się jakiś wampir. Znacząco różnił się od swoich pobratymców. Postawą, wyglądem, zachowaniem. Stał pewnie pośrodku miejsca bitwy nie obawiając się o własne życie. Jego złote oczy obserwowały daremne zmagania szóstki ludzi z jego poddanymi. Wyglądał jak przywódca. Czarny mundur ze złotymi zdobieniami wyglądał jak czarna ryba w morzu krwi, a złota szabla, którą machał podczas wydawania rozkazów, jak złota błyskawica na czerwonym niebie podczas zimowej burzy. Wszystkie potwory były w niego zapatrzone i ślepo wypełniały jego rozkazy, pchając się na pewną śmierć z rąk Łowców. Chyba był pierwszym Rozumnym wampirem napotkanym dzisiejszego dnia.
Niebo pociemniało w jednej sekundzie. Na horyzoncie pojawiła się ciemna plama. Kiedy zbliżała się do miasta, Łowcy mogli w niej dostrzec stada wampirów i innych latających potworów wysokich Kręgów. Były ich setki, tysiące. Ludzi ogarnęło przerażenie. Kiedy potwory znalazły się w mieście, zagłębiły się w jego zabudowaniach mordując wszystkich napotkanych cywili. W mieście było jeszcze pięciu Łowców, ale wszyscy wiedzieli, że nie dadzą sobie rady. Przerażenie ludzi walczących na placu zostało zastąpione przez nową energię do walki. Zaczęli walczyć jeszcze bardziej zaciekle niż do tej pory. Ta walka z defensywnej stała się walką o przetrwanie tego całego piekła.
Nikt sobie nie radził. Nikt. Oni walczyli. Długo. Ciężko. Zaciekle. Tylko na co to wszystko, skoro na miejsce zabitego potwora pojawiały się dwa następne? W tym tempie prędzej nastąpi następna pełnia co przesadzi o wyniku starcia. Mimo wszystko walczyli. Bo chcieli przeżyć, wrócić do domu, do swoich bliskich, ujrzeć jeszcze jeden wschód słońca. Każdy chciałby żyć. Dlatego każdy z nich był jeszcze bardziej brutalny niż zazwyczaj. Kierowani czystym instynktem mordercy zabijali wszystko po kolei, nie zważając na ewentualne korzyści czy zagrożenia. Przy takiej ilości potworów i złej energii w pobliżu antygen szaleje. W takiej sytuacji ciężko się kontrolować. Krew potwora w małych ilościach jest zwykłą breją, ale tutaj jest jej cały ocean. Takie stężenie demonicznej krwi działa jak kocimiętka na kota. Może ogłupić, omamić, pozwala zapomnieć o człowieczeństwie. Z niego zostaje tylko strach, który staje się motorem napędowym każdego działania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz