niedziela, 30 marca 2014

Strata



Łowcy nie mieli dużo więcej do roboty. Potwory zmyły się tak szybko, jak się pojawiły, a nawet jeszcze szybciej. Wampiry, czyli przywódcy szturmu, ogarnęła anarchia po utracie wszystkich przywódców. Magiczne stworzenia naprędce otwierały portale tylko po to, by wynieść się z siedliska ludzi. Te słabsze zostawały tylko po to, by pogłębić rzekę krwi, utworzoną z posoki wszystkiego, co dzisiaj zginęło.
Connor zgarnął Neyvę i osłaniany przez Rose szedł za dowódcą. Pozostali Łowcy zabijali potwory niższych Kręgów, jeśli atakowały.
Russell skierował wszystkich do filii. Tam mieli się spotkać, kiedy będzie już po wszystkim. Poprosił, aby zostali, ale wiedział, że to jest tak prawdopodobne jak spadnięcie śniegu w tym momencie, więc nawet się nie łudził, że zostanie wysłuchany. On sam zabrał dzielnego Kopra i pojechał na zwiad. Zabrał tylko Skorpiona i Żądło do obrony. Do pistoletu zabrał tylko dwa magazynki, więcej nie było mu potrzebnych.
Pierra i Nicolasa spotkał tam, gdzie ich wysłał. Obaj po oczyszczeniu razem z blondynem terytorium z resztek niedobitków, wrócili do agencji. Larry i Derek zaginęli. Znalazł tylko ich martwe konie. A raczej resztki, które po nich zostały. I tak cudem się na nie natknął. Uznał ich za zmarłych. Musiał odszukać jeszcze Juana.
Nie musiał długo szukać, bo Rycerz odnalazł się sam. Najpierw zrzucił Russella z siodła, a potem, histerycznie się śmiejąc, wymachiwał mieczem tuż przed nosem Łowcy. W oczach miał obłęd. A na szyi ugryzienie. Jego twarz była cała we krwi. Dwie małe ranki sczerniały, co mogło oznaczać tylko jedno.
- Rzuć to, Juan. A raczej kupo gówna, która zostałaś po Juanie.
Odpowiedział mu tylko śmiech.
- Juan! – wrzasnął z całych sił. Wyminęły go dwa demony. – Zatrzymaj się!
- Hahahaha! Bo co mi zrobisz?!
- Juan, wiem, że coś tam z ciebie jeszcze zostało. Odezwij się.
- A kto pyta? – wampir wykonał kilka piruetów.
Russell nie pozwolił mu długo czekać. Dopadł go, łapiąc pod pachy od tyłu. Zaczął szeptać do ucha:
- Pater noster, qui es in caelis...
Juan zaskowyczał, zgiął się w pas.
- …sanctificetur nomen tuum.
- Skończ! To bolii! Russell, przestań!
- Przebudziłeś, się. To dobrze – puścił go. – Ból jest najlepszym budzikiem, tak sądzę – lekko się uśmiechnął.
- Wybacz. Nawaliłem.
- Wiem. I właśnie dlatego ja zostałem dowódcą. Adveniat regnum tuum.
- Przestań!
Były Rycerz upadł na ziemię i zwinął się w spazmach. Blondyn przekręcił go nogą na plecy i lekko przycisnął klatkę piersiową.
- Wybacz, muszę. Wiem, jak to na was wpływa.
- Tym mnie nie zabijesz.
- Wiem, ale osłabię. Tym samym chcę dać ci czas na podjęcie decyzji. Nawaliłeś, Juan, sam to przyznałeś. Wiesz, że nie mogę cię puścić wolno.
- Wiem, doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Zejdź ze mnie, dosłownie.
Mężczyzna spełnił prośbę wampira i zabrał nogę. Juan powoli się podniósł i otrzepał ubranie. Spojrzał Skorpionowi prosto w oczy. Po chwili uśmiechnął się smutno. Wiedział, że będzie odpowiedni.
- Nie jesteś sentymentalny, co?
- Jestem. Ale sentymentu nabieram dopiero po dłuższym czasie.
- To dobrze.
Juan upadł na kolana i rozłożył ręce. Blondyn wiedział, o co chodzi. Wyjął Skorpiona zza paska i przystawił do czoła wampira.
- Bywaj, Juan.
- Zaklepię ci miejscówkę w piekle. Dzięki.
Pociągnął za spust.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz