Nim przejdziemy do opowiadania, pragnę złożyć Wam, mała garstko moich czytelników/czytelniczek, najserdeczniejsze życzenia z okazji świąt Wielkanocy. Niech te święta upłyną Wam w rodzinnej atmosferze,w ciszy i spokoju. Aby te święta były dla Was czasem wypoczynku i był dla was miło spędzony w towarzystwie najbliższych. Życzę Wszystkim smacznego jajka i mokrego dyngusa, świetnej zabawy w lany poniedziałek (niekoniecznie w śniegu :) ).
Erviel
Kic
kic kic
Biegnę.
Kic
kic kic
Ten
odgłos kicania wwierca się w moje uczy niczym dźwięk łamanego styropianu.
Prześladuje mnie, nie pozwala zapomnieć o swoim jestestwie.
Tylko
kto jest królikiem, do ciężkiej cholery?!
Nie
wiem.
Ale
jak go dorwę to mu uszy wyrwę. A o wsadzeniu karabinu w dupę i wystrzeleniu
całej serii nie wspomnę.
Podnoszę
głowę.
Dookoła
mnie łąka. Aromatyczna trawa schnąca po dopiero co padającym deszczu, koniczyny
wychylające swoje fioletowe i białe łebki z kęp ziół, wesoło brzęczące
pszczoły zbierające nektar z czerwonych maków, fantazyjnie rosnących kaczeńców
o intensywnie żółtym kolorze, a także wysokich dzwoneczników, różnobarwne
motyle latające dookoła mojej głowy.
Jeden z nich usiadł mi na nosie. Machnąłem łapką i strzygnąłem wąsikami.
Zaraz,
zaraz…
Białe
łapki, długie wąsiki i nie widzę swojego nosa. Prostuję przykurczone palce
porośnięte białym futerkiem i dotykam twarzy. Nos jest wilgotny, płaski. Przeczesuję
włosy palcami i w pewnym momencie natrafiam na długie uszy. Postawiłem ogon…
Ogon?!
Co
się ze mną stało, do jasnej anielki?!
Czyli
to ja jestem tym królikiem…
Tak
się zastanawiam, jak to jest w ogóle możliwe.
Z
racji tego, że nie mam nic lepszego do roboty, wybieram się nad rzeczkę, która
płynie nieopodal. Szkoda tylko, że mój chód został zastąpiony tym bezsensownym
kicaniem. Cała moja ludzka fizjonomia w jednej chwili została zamieniona na króliczą.
Nad
tym małym potoczkiem rosną niebieskie niezapominajki. Przyciągnął mnie do nich zapach kwiatów, w
innym przypadku nigdy bym tam nie wskoczył.
Coś po mojej lewej się poruszyło. To było ledwie zauważalne. O! poruszyło się znowu, i teraz, jeszcze raz.
Coś po mojej lewej się poruszyło. To było ledwie zauważalne. O! poruszyło się znowu, i teraz, jeszcze raz.
- Co
ty wyrabiasz?! – Ktoś na mnie krzyczy.
Kładę
uszy. Ten ktoś drapie mnie za nimi. To jest bardzo mała, delikatna rączka. –
Już dobrze, króliczku.
Mała
wróżka przypomina mi Tess. Tylko, że jako dziecko. Ma na sobie niebieską,
mieniącą się w świetle słońca sukienkę z półprzezroczystego materiału utkanego
z babiego lata, a złote włosy ma zaplecione w gruby warkocz, a między pasma ma wplecione drobne źdźbła traw i małe kwiatuszki.
-
Kim jesteś? – Mój głos drży. Jako królik mam głos?!
-
Jestem nimfą wodną i mieszkam w tych niezapominajkach.
-
Miło mi. A gdybyś mogła, to wyjaśniłabyś mi dlaczego jestem królikiem?
-
Niestety nie wiem dlaczego, ale wiem co musisz zrobić, by stać się na powrót
człowiekiem. – Zauważyła, że słucham z dużym zainteresowaniem. – Na końcu łąki
w lesie mieszkają trzy chochliki. Musisz zabrać im pisanki i je do mnie
przynieść.
-
Chciałbym, ale bez dłoni będzie mi ciężko wykonać to zadanie – w moim głosie
wyraźnie rysuje się sarkazm.
- No
tak, racja. Spróbuję jakoś temu zaradzić. Zaczekaj tutaj chwilę. Ukryj się i
czekaj cierpliwie na mój powrót. A! – jej palce celują gdzieś w niebo – uważaj
na bąki! Bo jak ugryzą cię w nosek to będzie cię bardzo boleć.
-
Dobrze! – Wołam za nią. Za głośno.
Zgodnie
z radą nimfy siedzę wśród trzcin. Oddaliła się szybko, znika mi w pewnym
momencie z oczu. A ona została zastąpiona czterema bąkami, które leciały wprost
na mnie.
Zauważyły
mnie!
Uciekam
i skaczę dookoła, unikając użądleń. Jeden z nich jest pod moją łapką. Duszę go
i odrywam łepek. Położyłem uszy, bo brzęczenie strasznie mnie rozdrażnia. Po
zabiciu tego jednego, pozostałe uciekają.
Ależ
jestem odważny!
Siadam
i, napawając się dumą, prostuję pierś i moszczę się w kępce trawy. Wsłuchuję się
w otoczenie. Szum wody i harmonijne bzyczenie ważek wprowadzają mnie w melancholijny
nastrój.
Ktoś
się zbliża.
Szybko
otrząsam się z odrętwienia. Słyszę czyjeś kroki. instynktownie chcę uciekać.
- To
on – rzecze ktoś wysoko nade mną.
Ktoś
łapie mnie pod boki, unoszę się. Wierzgam łapkami by się oswobodzić. Nic z
tego. Chwyt jest mocny, choć delikatny. Obniżam się stopniowo. Zostaję ułożony
na kolanach, a dłoń osoby, która mnie uniosła, gładzi po grzbiecie. To mnie
uspokaja. Zamykam oczy.
-
Mów Nidda, czego ode mnie oczekujesz – mówi kobieta trzymająca mnie na
kolanach.
- On
ma zdobyć pisanki i pokonać chochliki, ale w tej postaci nie jest w stanie nic zrobić.
-
Rozumiem. Jest człowiekiem, prawda?
-
Tak.
-
Niestety – kobieta wzdycha tak żałośnie, że aż mi ciężko na duszy – mogę
niewiele dla niego zrobić. Chociaż to powinno wystarczyć. – Znów się unoszę.
Patrzę teraz na krągła twarz mojej starej znajomej Sophie. Ma na głowie wianek
zapleciony ze zbóż i polnych kwiatów, a długie, kasztanowe włosy spływają po
jej smukłych ramionach. Jej bystre, brązowe oczy i wąskie usta uśmiechają się
życzliwie. Zbliża mnie do swojej twarzy. Do moich słuchów szepcze jakieś słowa.
Całuje w nosek i stawia na ziemi.
Czuję
jak moje kończyny wydłużają się, poduszeczki zamieniają się w palce, wąsy
znikają, jest mi coraz zimniej, a na z mojej głowy wyrastają włosy. Moje ręce i
nogi do stawów są porośnięte białym futerkiem, zajęcze uszy wyrastają gdzieś z
góry mojego czerepu, mam mały ogonek. Próbuję zagarnąć włosy do tyłu, ale pod
dłonią czuję nimfę. Cofam rękę, a ona ciągnie mnie za nie i wiąże w kucyk z boku głowy źdźbłami
ziół.
-
Dziękuję ci, Naturo, za pomoc – mówi po skończeniu pracy.
-
Liczę, że przyniesiesz mi te pisanki i pokonasz chochliki – uśmiecha się. – Podoba ci się ubranko? –
patrzy na mnie i mierzy wzrokiem od stóp do głów.
Przeglądam
się w strumyku. Czerwony kubraczek przylega do mojego ciała, ale nie krępuje
ruchów, a sięgające kolan bufiaste spodnie ściągnięte nad kolanami gumką są
bardzo wygodne.
-
Wyglądam głupio. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że wygodne. Dziękuję.
-
Idź już, bo się spóźnisz – Nidda odgania mnie niecierpliwym ruchem dłoni.
- Na
co? – spoglądam na kieszonkowy zegarek – Późno już! Czas na mnie.
Kłaniam
się nisko i udaję w kierunku, który wskazała mi Natura. Mijam krecie norki i
zwinnie przeskakuję nad bajorkami błota. Kolejną przeszkodą staje się mała
rzeczka. W bród jej nie pokonam, dlatego rozglądam się po brzegach, szukając
rozwiązania. I oto ono. Nieopodal leży obalone drzewo łączące oba brzegi. Idę
do niego. Chciałbym po nim przejść, ale ktoś zagradza mi drogę.
Ta
postać śpi. Jest przykryta białą wełną, spomiędzy brązowych włosów wyrastają
zawinięte rogi. Nad nią powiewa czerwona chorągiew. Kiedy się zbliżyłem, postać
poruszyła się. Postępuję jeszcze jeden krok. Odwraca się i otwiera powieki.
Patrzy na mnie czekoladowymi, modrymi oczami, które bardzo dobrze znam. Podnosi
się bystro. Okazuje się, że ta wełna rośnie na nim, że nie jest koc, jak
wcześniej mniemałem.
Connor
przeciąga się błogo i wyciąga chorągiew.
-
Ktoś ty? – pytam.
-
Jam jest baranek Boży – oznajmia – i gładzę grzechy świata. Witaj, Wielkanocy. Pomogę ci w twej misji,
jeśli tylko zechcesz.
-
Oczywiście, że zechcę – odpowiadam wesoło – chodź ze mną, baranku.
Przechodzimy
bardzo szybko przez kładkę i raźnym krokiem zmierzamy na skraj łąki.
-
Tam jest las – odpowiada baranek, gdy zapytałem o cel naszej podróży. –
Chochliki żyją w swojej dziupli. Musimy być ostrożni, bo one są bardzo wredne.
I nie oddadzą nam pisanek tak łatwo.
-
Damy radę – komentuję. W moim głosie przebrzmiewa nadzieja. Jak bardzo
chciałbym ją mieć.
Nagle
na horyzoncie pojawiło się kilka punktów. Te punkty zbliżają się, po chwili przybierają postać trzech rudych lisów.
Ustawiają przed nami, odgradzając drogę ucieczki. Boję się, baranek cały drży.
Lisy ujadają, warcząc osaczają nas, szczerzą kły. Chciałbym uciec, ale wiem, że
jestem wolniejszy i nie zdążę. Jestem królikołakiem i mimo, że jestem wpół
człowiekiem, mam mentalność bardziej króliczą. Szturcham baranka w bok, ale on
nie reaguje. Zaciska szczęki, kurczowo trzyma chorągiew. Tak mocno, że aż
pobielały mu knykcie.
-
Chodźmy stąd, uciekajmy – szepczę błagalnie.
Lisy
biegną.
-
Cofnij się! – Mój towarzysz odpycha mnie. Upadam i kulę się w sobie.
Lisy
przygotowują się do skoku, a baranek, zachowawszy trzeźwość umysłu, macha
krokwią, pokonuje je. Uciekają w popłochu. Baranek wyciąga ku mnie dłoń, a ja ją przyjmuję.
-
Chodźmy.
Prowadzi
mnie niczym zagubione dziecko. Podziwiam go. Jest taki odważny, robi dla mnie
tak wiele. Ja przy nim to zwykły tchórz. To on trzeźwo myśli, podejmuje
działania. A mnie przeraża wszystko, co mnie otacza. Lękam się.
Zerkam
na zegarek.
-
Pospieszmy się.
Nie
wiem dlaczego, ale coś w mojej głowie podpowiada mi, że muszę się spieszyć, że
czasu jest coraz mniej. Baranek kiwa głową na znak zgody. Idziemy dalej,
mijając wszelkie przeszkody. On już wie. Wie, co się ze mną dzieje. Dlatego troszczy się o mnie i zapewnia
bezpieczeństwo. Udaję, że tego nie widzę.
Ktoś
za nami idzie.
Nim
się spostrzegłem, dotarliśmy do lasu. Stoimy przed pierwszą ścianą drzew.
Wzdycham głęboko.
-
Gotowy? – pyta baranek.
-
Tak. Dam radę.
Zbieram
kilka kamieni i biorę gruby patyk. Mam nadzieję, ze nadadzą się do
czegokolwiek. Niepewnie wkraczamy między drzewa. Coś mi leży na sercu, coś cały
czas trapi. Może wyzwanie, które mnie czeka? Bo w końcu to ja mam pokonać złe
chochliki i przynieść pisanki dla Niddy. Idę niepewnie ku nieznanemu. Zdejmuje
mnie trwoga. Mimo wszystko chcę to zrobić. W moim miękkim, lękliwym zajęczym
serduszku zaczyna wygrywać ludzka zawziętość.
Jestem silny, pewny siebie. Teraz śmiało przemierzam odległość, czuję, że nic mnie nie
powstrzyma. Uśmiecham się i wesoło macham rękami w rytm marszu. Nie boję się.
I baranek to widzi. Cieszy się razem ze mną.
-
Dalej nie przejdziecie.
Odwracamy
się. Przed nami unoszą się dwa wielkie, czarne jak noc kruki. Straszliwie
skrzeczą, co przypomina nieco przeraźliwy śmiech.
-
Tutaj kres waszej wędrówki po naszej ziemi, tutaj wasz grób.
Unoszę
patyk i uderzam jednego kruka. Baranek szczęśliwie uniknął ataku drugiego.
Próbuje bezsilnie machać chorągwią, by chociaż odpędzić od siebie ptaka,
niestety bez efektów. Mają nas w garści.
Przymierzają
się do ostatecznego ataku. Pikują na nas z góry, chcą rozszarpać brzuchy ostrymi
pazurami i wydłubać dziobami oczy.
Nagle
między nami coś świsnęło, na policzku poczułem podmuch wiatru. Między nami i krukami pojawił się wielki kogut.
Znaczy się tylko jego ogon i skrzydła, bo reszta, którą dotychczas zauważyłem,
należy do człowieka. Wczepia się pazurami w jednego kruka i zaciekle walczy.
Szamoczą się w morderczym uścisku, łopoczą wściekle skrzydłami. Kogut wygrywa
pierwsze starcie. Przykucnął po walce, by odzyskać dech. Wstaje. Odgarnia do
tyłu włosy i piękny, czerwony grzebień, a na nas spoglądają bystre niebieskie
oczy Setha.
-
Idźcie – mówi do nas. – Zajmę się nimi.
Wymijamy
ich i biegniemy przed siebie. Zerkam na zegarek.
-
Jest już bardzo późno – stwierdzam ponuro. – Pospieszmy się.
-
Nie musimy – szarpie mnie za rękaw kubraczka. – Tam.
Trzy
chochliki. Wszystkie trzy. Naraz.
Wygram.
Powtarzam
to sobie wbrew swojemu rozumowi, który podpowiada mi co innego. Baranek chce
atakować, ale go powstrzymuję. To moja walka i sam chcę ją stoczyć. Sam chcę
zdobyć pisanki. Rzucam kamieniami w dwa po bokach. Drwiące uśmieszki znikają z
ich twarzy. Te dwa upadają, nie ruszają się. Trzeci jest strasznie zły. Ściskam
kijek. On biegnie, chce mnie stratować. Ja biorę zamach i trafiam w głowę.
Niestety niewiele to pomaga. Biję, dźgam, ale to nie zmienia mojej sytuacji.
Patyk wypada mi z rąk. Chwytamy się za barki i mocujemy się. Powalam go na
ziemię i biję po głowie. Traci przytomność, a baranek szarpie za ramię.
-
Już starczy. Wstań, Wielkanocy. Musimy znaleźć pisanki – rozgląda się. – Tylko
gdzie ich szukać.
Zastanawiam
się chwilę, ale niepotrzebnie. Odpowiedź nasuwa się sama.
Wspinam
się chyżo na drzewo, w którym jest wielka dziura. Wsuwam doń rękę. Moja ręka natrafia na coś
okrągłego. Cztery. Wyjmuję je i zeskakuję z drzewa. W moich dłoniach są cztery
nieduże jajeczka. Jedno z nich okute w metale szlachetne mieni się w nikłym
świetle. Pięknie udekorowane w esy-floresy i różnobarwne wstawki. Drugie jest
pokryte kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi. Turkusy, korale, agaty,
opale, rubiny, szafiry, szmaragdy i inne, których nazw nawet nie znam. Trzecie
całe w ozdobach: cekinach, kolorowych włóczkach czy piórkach. Ostatnie zostało
pomalowane farbą plakatową w różne zębate szlaczki i kropki przez siedmiolatka.
Schowałem wszystkie do kieszeni.
-
Wracamy.
Baranek
zgadza się. Wychodzimy z lasu. Po drodze spotkaliśmy koguta. Niestety nie
chciał do nas dołączyć, dlatego idzie za nami. Szybko docieramy nad potok. Nidda
wychodzi nam na powitanie, ale pierwsza zabiera głos Natura. Wyrosła spod ziemi
niespodziewanie.
-
Zdobyłeś jajka, gratuluję. Pokaż je.
Robię
to, o co mnie poproszono.
-
Pisanki są symbolem życia – dotyka ich palcem, przejeżdżając po każdej z nich
jednym ruchem – a życie jest czymś najpiękniejszym na świecie. W którejś z nich
jest życie. Twoje życie. Wybierz mądrze, bo resztę będziesz musiał zniszczyć.
Jeśli wybierzesz dobrze, staniesz się człowiekiem, jeśli źle – umrzesz. Jeśli
zniszczysz życie w pisance, zabijesz także siebie. Dlatego wybierz mądrze.
Resztę wypuść z rąk.
Wybrałem
zanim Natura mi kazała. Wypuszczam wszystkie poza tą pomalowaną plakatówkami.
Tamte rozsypują się w drobny mak ze straszliwym jazgotem. Nie wiem czemu go
wydały. Przecież pękanie skorupki nie może być aż tak głośne. Może to dlatego, że jako królik mam lepszy słuch?
- To
ona – pokazuję. – To ja. Ta pisanka wygląda jak moja dusza – składam ręce z
pisanką w środku. Natura obejmuje je swoimi drobnymi dłońmi. –
Prosta, skromna, niewyróżniająca się.
- I
w tym cały jej urok.
Słyszę
trzask. Skorupka pęka, a po chwili do moich uszu dociera ćwierkanie. Otwieram
dłonie. Mały, złoty kurczaczek przeskakuje na dłonie natury.
-
Pobłogosław go.
Wyciągam
nad zrodzonym zwierzątkiem dłoń. Ludzką dłoń. Dłoń, która błyszczy.
-
Benedicat vobis omnipatens Deus, Pater, et Filius et Spiritus Sancti.
Obraz
przed moimi oczami załamuje się. Znika łąka, Natura, kurczaczek. Przez chwilę
przed moimi oczami zamajaczyły dwie znajome mi twarze.
-
Amen.
Upadłem.
Straciłem przytomność…
Obudziłem
się zlany zimnym potem. Byłem nagi. Leżałem na piersi Tess, a palce wczepiłem w
jej bok. Dźwignąłem się na łokciu. Poczułem tępy ból głowy. Przetarłem oczy i
rozmasowałem skronie. Nic nie pamiętam. Ostatnie moje wspomnienie pochodzi
jeszcze sprzed misji, na którą wyjątkowo pojechałem razem z Sethem i Connorem.
Nie mam bladego pojęcie co się tam działo i jak się tu dostałem. Spojrzałem na
swoją kochankę. Nie spała. Opierała głowę na palcach dłoni ręki wspartej na
łokciu. Na głowie miała królicze uszy. Przeraziłem się. Po plecach przebiegł
nieprzyjemny dreszcz.
-
C-co to ma znaczyć? – spytałem drżącym głosem.
-
Wielkanoc, kochanie. A dokładniej – z szafki nocnej zdjęła szklankę z wodą –
śmigus-dyngus! – I chlusnęła mnie nią w twarz.
-
Ej! – Zawołałem, ale po chwili roześmiałem się. Zaczęliśmy się przepychać.
Złapałem ją w objęcia i zaciągnąłem do wanny. Najpierw opłukałem ją bardzo
dokładnie, mocząc jej drogą koszulę nocną i włosy. Potem zrewanżowała się. Następnie wzięliśmy kąpiel i bawiliśmy się w wannie. Chyba nie musze opisywać jak.
W końcu darowaliśmy sobie i Tess położyła się miedzy moimi nogami. Zapytałem ją
o to, co się stało kilka dni temu na
misji, uzasadniając brakiem pamięci. Opowiedziała mi wszystko, słowo w słowo.
Chryste…
Tak
oto upamiętniam Wielkanoc na swoim blogu. Urocze opowiadanko o małym, puchatym
króliczku. Tess opowiedziała Russellowi o tym co się wydarzyło w Lesie Rokoszy
w trakcie misji. Wy też znacie jej przebieg, tylko, że analogicznie i tylko
wyobraźnia może Wam to wszystko pokazać. A jeżeli kogoś to przerośnie lub nie
będzie w stanie sobie tego wyobrazić, niech napisze, wtedy umieszczę drugą
wersję tego opowiadania. Mam nadzieję, że się podobało.
Nie przerasta, ale i tak możesz umieścić drugą część, jak bonus :)
OdpowiedzUsuńOpowiadanie było.. haha, no :D Takie wielkanocne :)
Mam nadzieję, że święta upłynęły ci przyjemnie :)
No, a teraz wracajmy do zabijania :D
Cieszę się, że się podobało :) W przyszłym czasie powinna pojawić się druga wersja, ale nie podaję konkretnej daty.
UsuńŚwięta upłynęły spokojnie, dziękuję.
Opowiadanie "Łowcy" potężnymi krokami zbliża się do końca (nareszcie :) ), więc już w tej akurat serii nie ma już czego zabijać. Chociaż w najbliższym czasie coś krwawego na pewno się pojawi.
Pozdrawiam.
Erviel