niedziela, 20 kwietnia 2014

Pisanki

Nim przejdziemy do opowiadania, pragnę złożyć Wam, mała garstko moich czytelników/czytelniczek, najserdeczniejsze życzenia z okazji świąt Wielkanocy. Niech te święta upłyną Wam w rodzinnej atmosferze,w ciszy i spokoju. Aby te święta były dla Was czasem wypoczynku i był dla was miło spędzony w towarzystwie najbliższych. Życzę Wszystkim smacznego jajka i mokrego dyngusa, świetnej zabawy w lany poniedziałek (niekoniecznie w śniegu :) ).
Erviel



  Kic kic kic
  Biegnę.
  Kic kic kic
  Ten odgłos kicania wwierca się w moje uczy niczym dźwięk łamanego styropianu. Prześladuje mnie, nie pozwala zapomnieć o swoim jestestwie.
  Tylko kto jest królikiem, do ciężkiej cholery?!
  Nie wiem.
  Ale jak go dorwę to mu uszy wyrwę. A o wsadzeniu karabinu w dupę i wystrzeleniu całej serii nie wspomnę.
   Podnoszę głowę.
  Dookoła mnie łąka. Aromatyczna trawa schnąca po dopiero co padającym deszczu, koniczyny wychylające swoje fioletowe i białe łebki z kęp ziół, wesoło brzęczące pszczoły zbierające nektar z czerwonych maków, fantazyjnie rosnących kaczeńców o intensywnie żółtym kolorze, a także wysokich dzwoneczników, różnobarwne motyle  latające dookoła mojej głowy. Jeden z nich usiadł mi na nosie. Machnąłem łapką i strzygnąłem wąsikami.
  Zaraz, zaraz…
  Białe łapki, długie wąsiki i nie widzę swojego nosa. Prostuję przykurczone palce porośnięte białym futerkiem i dotykam twarzy. Nos jest wilgotny, płaski. Przeczesuję włosy palcami i w pewnym momencie natrafiam na długie uszy. Postawiłem ogon…
  Ogon?!
  Co się ze mną stało, do jasnej anielki?!
  Czyli to ja jestem tym królikiem…
  Tak się zastanawiam, jak to jest w ogóle możliwe.
  Z racji tego, że nie mam nic lepszego do roboty, wybieram się nad rzeczkę, która płynie nieopodal. Szkoda tylko, że mój chód został zastąpiony tym bezsensownym kicaniem. Cała moja ludzka fizjonomia w jednej chwili została zamieniona na króliczą.
  Nad tym małym potoczkiem rosną niebieskie niezapominajki.  Przyciągnął mnie do nich zapach kwiatów, w innym przypadku nigdy bym tam nie wskoczył.
  Coś po mojej lewej się poruszyło. To było ledwie zauważalne. O! poruszyło się znowu, i teraz, jeszcze raz.
  - Co ty wyrabiasz?! – Ktoś na mnie krzyczy.
  Kładę uszy. Ten ktoś drapie mnie za nimi. To jest bardzo mała, delikatna rączka. – Już dobrze, króliczku.
Mała wróżka przypomina mi Tess. Tylko, że jako dziecko. Ma na sobie niebieską, mieniącą się w świetle słońca sukienkę z półprzezroczystego materiału utkanego z babiego lata, a złote włosy ma zaplecione w gruby warkocz, a między pasma ma wplecione drobne źdźbła traw i małe kwiatuszki.
  - Kim jesteś? – Mój głos drży. Jako królik mam głos?!
  - Jestem nimfą wodną i mieszkam w tych niezapominajkach.
  - Miło mi. A gdybyś mogła, to wyjaśniłabyś mi dlaczego jestem królikiem?
  - Niestety nie wiem dlaczego, ale wiem co musisz zrobić, by stać się na powrót człowiekiem. – Zauważyła, że słucham z dużym zainteresowaniem. – Na końcu łąki w lesie mieszkają trzy chochliki. Musisz zabrać im pisanki i je do mnie przynieść.
  - Chciałbym, ale bez dłoni będzie mi ciężko wykonać to zadanie – w moim głosie wyraźnie rysuje się sarkazm.
  - No tak, racja. Spróbuję jakoś temu zaradzić. Zaczekaj tutaj chwilę. Ukryj się i czekaj cierpliwie na mój powrót. A! – jej palce celują gdzieś w niebo – uważaj na bąki! Bo jak ugryzą cię w nosek to będzie cię bardzo boleć.
  - Dobrze! – Wołam za nią. Za głośno.
  Zgodnie z radą nimfy siedzę wśród trzcin. Oddaliła się szybko, znika mi w pewnym momencie z oczu. A ona została zastąpiona czterema bąkami, które leciały wprost na mnie.
  Zauważyły mnie!
  Uciekam i skaczę dookoła, unikając użądleń. Jeden z nich jest pod moją łapką. Duszę go i odrywam łepek. Położyłem uszy, bo brzęczenie strasznie mnie rozdrażnia. Po zabiciu tego jednego, pozostałe uciekają.
  Ależ jestem odważny!
  Siadam i, napawając się dumą, prostuję pierś i moszczę się w kępce trawy. Wsłuchuję się w otoczenie. Szum wody i harmonijne bzyczenie ważek wprowadzają mnie w melancholijny nastrój.
  Ktoś się zbliża.
  Szybko otrząsam się z odrętwienia. Słyszę czyjeś kroki. instynktownie chcę uciekać.
  - To on – rzecze ktoś wysoko nade mną.
  Ktoś łapie mnie pod boki, unoszę się. Wierzgam łapkami by się oswobodzić. Nic z tego. Chwyt jest mocny, choć delikatny. Obniżam się stopniowo. Zostaję ułożony na kolanach, a dłoń osoby, która mnie uniosła, gładzi po grzbiecie. To mnie uspokaja. Zamykam oczy.
  - Mów Nidda, czego ode mnie oczekujesz – mówi kobieta trzymająca mnie na kolanach.
  - On ma zdobyć pisanki i pokonać chochliki, ale w tej postaci nie jest w stanie nic zrobić.
  - Rozumiem. Jest człowiekiem, prawda?
  - Tak.
  - Niestety – kobieta wzdycha tak żałośnie, że aż mi ciężko na duszy – mogę niewiele dla niego zrobić. Chociaż to powinno wystarczyć. – Znów się unoszę. 
  Patrzę teraz na krągła twarz mojej starej znajomej Sophie. Ma na głowie wianek zapleciony ze zbóż i polnych kwiatów, a długie, kasztanowe włosy spływają po jej smukłych ramionach. Jej bystre, brązowe oczy i wąskie usta uśmiechają się życzliwie. Zbliża mnie do swojej twarzy. Do moich słuchów szepcze jakieś słowa. Całuje w nosek i stawia na ziemi.
  Czuję jak moje kończyny wydłużają się, poduszeczki zamieniają się w palce, wąsy znikają, jest mi coraz zimniej, a na z mojej głowy wyrastają włosy. Moje ręce i nogi do stawów są porośnięte białym futerkiem, zajęcze uszy wyrastają gdzieś z góry mojego czerepu, mam mały ogonek. Próbuję zagarnąć włosy do tyłu, ale pod dłonią czuję nimfę. Cofam rękę, a ona ciągnie mnie za nie i wiąże w kucyk z boku głowy źdźbłami ziół.
  - Dziękuję ci, Naturo, za pomoc – mówi po skończeniu pracy.
  - Liczę, że przyniesiesz mi te pisanki i pokonasz chochliki – uśmiecha się. – Podoba ci się ubranko? – patrzy na mnie i mierzy wzrokiem od stóp do głów.
  Przeglądam się w strumyku. Czerwony kubraczek przylega do mojego ciała, ale nie krępuje ruchów, a sięgające kolan bufiaste spodnie ściągnięte nad kolanami gumką są bardzo wygodne.
  - Wyglądam głupio. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że wygodne. Dziękuję.
  - Idź już, bo się spóźnisz – Nidda odgania mnie niecierpliwym ruchem dłoni.
  - Na co? – spoglądam na kieszonkowy zegarek – Późno już! Czas na mnie.
  Kłaniam się nisko i udaję w kierunku, który wskazała mi Natura. Mijam krecie norki i zwinnie przeskakuję nad bajorkami błota. Kolejną przeszkodą staje się mała rzeczka. W bród jej nie pokonam, dlatego rozglądam się po brzegach, szukając rozwiązania. I oto ono. Nieopodal leży obalone drzewo łączące oba brzegi. Idę do niego. Chciałbym po nim przejść, ale ktoś zagradza mi drogę.
  Ta postać śpi. Jest przykryta białą wełną, spomiędzy brązowych włosów wyrastają zawinięte rogi. Nad nią powiewa czerwona chorągiew. Kiedy się zbliżyłem, postać poruszyła się. Postępuję jeszcze jeden krok. Odwraca się i otwiera powieki. Patrzy na mnie czekoladowymi, modrymi oczami, które bardzo dobrze znam. Podnosi się bystro. Okazuje się, że ta wełna rośnie na nim, że nie jest koc, jak wcześniej mniemałem.
Connor przeciąga się błogo i wyciąga chorągiew.
  - Ktoś ty? – pytam.
  - Jam jest baranek Boży – oznajmia – i gładzę grzechy świata.  Witaj, Wielkanocy. Pomogę ci w twej misji, jeśli tylko zechcesz.
  - Oczywiście, że zechcę – odpowiadam wesoło – chodź ze mną, baranku.
  Przechodzimy bardzo szybko przez kładkę i raźnym krokiem zmierzamy na skraj łąki.
  - Tam jest las – odpowiada baranek, gdy zapytałem o cel naszej podróży. – Chochliki żyją w swojej dziupli. Musimy być ostrożni, bo one są bardzo wredne. I nie oddadzą nam pisanek tak łatwo.
  - Damy radę – komentuję. W moim głosie przebrzmiewa nadzieja. Jak bardzo chciałbym ją mieć.
  Nagle na horyzoncie pojawiło się kilka punktów. Te punkty zbliżają się, po chwili przybierają postać trzech rudych lisów. Ustawiają przed nami, odgradzając drogę ucieczki. Boję się, baranek cały drży. Lisy ujadają, warcząc osaczają nas, szczerzą kły. Chciałbym uciec, ale wiem, że jestem wolniejszy i nie zdążę. Jestem królikołakiem i mimo, że jestem wpół człowiekiem, mam mentalność bardziej króliczą. Szturcham baranka w bok, ale on nie reaguje. Zaciska szczęki, kurczowo trzyma chorągiew. Tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.
  - Chodźmy stąd, uciekajmy – szepczę błagalnie.
  Lisy biegną.
  - Cofnij się! – Mój towarzysz odpycha mnie. Upadam i kulę się w sobie.
  Lisy przygotowują się do skoku, a baranek, zachowawszy trzeźwość umysłu, macha krokwią, pokonuje je. Uciekają w popłochu. Baranek wyciąga ku mnie dłoń, a ja ją przyjmuję.
  - Chodźmy.
  Prowadzi mnie niczym zagubione dziecko. Podziwiam go. Jest taki odważny, robi dla mnie tak wiele. Ja przy nim to zwykły tchórz. To on trzeźwo myśli, podejmuje działania. A mnie przeraża wszystko, co mnie otacza. Lękam się.
  Zerkam na zegarek.
  - Pospieszmy się.
  Nie wiem dlaczego, ale coś w mojej głowie podpowiada mi, że muszę się spieszyć, że czasu jest coraz mniej. Baranek kiwa głową na znak zgody. Idziemy dalej, mijając wszelkie przeszkody. On już wie. Wie, co się ze mną dzieje. Dlatego troszczy się o mnie i zapewnia bezpieczeństwo. Udaję, że tego nie widzę.
  Ktoś za nami idzie.
  Nim się spostrzegłem, dotarliśmy do lasu. Stoimy przed pierwszą ścianą drzew. Wzdycham głęboko.
  - Gotowy? – pyta baranek.
  - Tak. Dam radę.
  Zbieram kilka kamieni i biorę gruby patyk. Mam nadzieję, ze nadadzą się do czegokolwiek. Niepewnie wkraczamy między drzewa. Coś mi leży na sercu, coś cały czas trapi. Może wyzwanie, które mnie czeka? Bo w końcu to ja mam pokonać złe chochliki i przynieść pisanki dla Niddy. Idę niepewnie ku nieznanemu. Zdejmuje mnie trwoga. Mimo wszystko chcę to zrobić. W moim miękkim, lękliwym zajęczym serduszku zaczyna wygrywać ludzka zawziętość.
  Jestem silny, pewny siebie. Teraz śmiało przemierzam odległość, czuję, że nic mnie nie powstrzyma. Uśmiecham się i wesoło macham rękami w rytm marszu. Nie boję się. I baranek to widzi. Cieszy się razem ze mną.
  - Dalej nie przejdziecie.
  Odwracamy się. Przed nami unoszą się dwa wielkie, czarne jak noc kruki. Straszliwie skrzeczą, co przypomina nieco przeraźliwy śmiech.
  - Tutaj kres waszej wędrówki po naszej ziemi, tutaj wasz grób.
  Unoszę patyk i uderzam jednego kruka. Baranek szczęśliwie uniknął ataku drugiego. Próbuje bezsilnie machać chorągwią, by chociaż odpędzić od siebie ptaka, niestety bez efektów. Mają nas w garści.
  Przymierzają się do ostatecznego ataku. Pikują na nas z góry, chcą rozszarpać brzuchy ostrymi pazurami i wydłubać dziobami oczy.
  Nagle między nami coś świsnęło, na policzku poczułem podmuch wiatru. Między nami i krukami pojawił się wielki kogut. Znaczy się tylko jego ogon i skrzydła, bo reszta, którą dotychczas zauważyłem, należy do człowieka. Wczepia się pazurami w jednego kruka i zaciekle walczy. Szamoczą się w morderczym uścisku, łopoczą wściekle skrzydłami. Kogut wygrywa pierwsze starcie. Przykucnął po walce, by odzyskać dech. Wstaje. Odgarnia do tyłu włosy i piękny, czerwony grzebień, a na nas spoglądają bystre niebieskie oczy Setha.
  - Idźcie – mówi do nas. – Zajmę się nimi.
  Wymijamy ich i biegniemy przed siebie. Zerkam na zegarek.
  - Jest już bardzo późno – stwierdzam ponuro. – Pospieszmy się.
  - Nie musimy – szarpie mnie za rękaw kubraczka. – Tam.
  Trzy chochliki. Wszystkie trzy. Naraz.
  Wygram.
  Powtarzam to sobie wbrew swojemu rozumowi, który podpowiada mi co innego. Baranek chce atakować, ale go powstrzymuję. To moja walka i sam chcę ją stoczyć. Sam chcę zdobyć pisanki. Rzucam kamieniami w dwa po bokach. Drwiące uśmieszki znikają z ich twarzy. Te dwa upadają, nie ruszają się. Trzeci jest strasznie zły. Ściskam kijek. On biegnie, chce mnie stratować. Ja biorę zamach i trafiam w głowę. Niestety niewiele to pomaga. Biję, dźgam, ale to nie zmienia mojej sytuacji. Patyk wypada mi z rąk. Chwytamy się za barki i mocujemy się. Powalam go na ziemię i biję po głowie. Traci przytomność, a baranek szarpie za ramię.
  - Już starczy. Wstań, Wielkanocy. Musimy znaleźć pisanki – rozgląda się. – Tylko gdzie ich szukać.
  Zastanawiam się chwilę, ale niepotrzebnie. Odpowiedź nasuwa się sama.
  Wspinam się chyżo na drzewo, w którym jest wielka dziura. Wsuwam doń rękę. Moja ręka natrafia na coś okrągłego. Cztery. Wyjmuję je i zeskakuję z drzewa. W moich dłoniach są cztery nieduże jajeczka. Jedno z nich okute w metale szlachetne mieni się w nikłym świetle. Pięknie udekorowane w esy-floresy i różnobarwne wstawki. Drugie jest pokryte kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi. Turkusy, korale, agaty, opale, rubiny, szafiry, szmaragdy i inne, których nazw nawet nie znam. Trzecie całe w ozdobach: cekinach, kolorowych włóczkach czy piórkach. Ostatnie zostało pomalowane farbą plakatową w różne zębate szlaczki i kropki przez siedmiolatka. Schowałem wszystkie do kieszeni.
  - Wracamy.
  Baranek zgadza się. Wychodzimy z lasu. Po drodze spotkaliśmy koguta. Niestety nie chciał do nas dołączyć, dlatego idzie za nami. Szybko docieramy nad potok. Nidda wychodzi nam na powitanie, ale pierwsza zabiera głos Natura. Wyrosła spod ziemi niespodziewanie.
  - Zdobyłeś jajka, gratuluję. Pokaż je.
  Robię to, o co mnie poproszono.
  - Pisanki są symbolem życia – dotyka ich palcem, przejeżdżając po każdej z nich jednym ruchem – a życie jest czymś najpiękniejszym na świecie. W którejś z nich jest życie. Twoje życie. Wybierz mądrze, bo resztę będziesz musiał zniszczyć. Jeśli wybierzesz dobrze, staniesz się człowiekiem, jeśli źle – umrzesz. Jeśli zniszczysz życie w pisance, zabijesz także siebie. Dlatego wybierz mądrze. Resztę wypuść z rąk.
  Wybrałem zanim Natura mi kazała. Wypuszczam wszystkie poza tą pomalowaną plakatówkami. Tamte rozsypują się w drobny mak ze straszliwym jazgotem. Nie wiem czemu go wydały. Przecież pękanie skorupki nie może być aż tak głośne. Może to dlatego, że jako królik mam lepszy słuch?
  - To ona – pokazuję. – To ja. Ta pisanka wygląda jak moja dusza – składam ręce z pisanką w środku.  Natura obejmuje je swoimi drobnymi dłońmi. – Prosta, skromna, niewyróżniająca się.
  - I w tym cały jej urok.
  Słyszę trzask. Skorupka pęka, a po chwili do moich uszu dociera ćwierkanie. Otwieram dłonie. Mały, złoty kurczaczek przeskakuje na dłonie natury.
  - Pobłogosław go.
  Wyciągam nad zrodzonym zwierzątkiem dłoń. Ludzką dłoń. Dłoń, która błyszczy.
  - Benedicat vobis omnipatens Deus, Pater, et Filius et Spiritus Sancti.
  Obraz przed moimi oczami załamuje się. Znika łąka, Natura, kurczaczek. Przez chwilę przed moimi oczami zamajaczyły dwie znajome mi twarze.
  - Amen.
  Upadłem. Straciłem przytomność…

  Obudziłem się zlany zimnym potem. Byłem nagi. Leżałem na piersi Tess, a palce wczepiłem w jej bok. Dźwignąłem się na łokciu. Poczułem tępy ból głowy. Przetarłem oczy i rozmasowałem skronie. Nic nie pamiętam. Ostatnie moje wspomnienie pochodzi jeszcze sprzed misji, na którą wyjątkowo pojechałem razem z Sethem i Connorem. Nie mam bladego pojęcie co się tam działo i jak się tu dostałem. Spojrzałem na swoją kochankę. Nie spała. Opierała głowę na palcach dłoni ręki wspartej na łokciu. Na głowie miała królicze uszy. Przeraziłem się. Po plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz.
  - C-co to ma znaczyć? – spytałem drżącym głosem.
  - Wielkanoc, kochanie. A dokładniej – z szafki nocnej zdjęła szklankę z wodą – śmigus-dyngus! – I chlusnęła mnie nią w twarz.
  - Ej! – Zawołałem, ale po chwili roześmiałem się. Zaczęliśmy się przepychać. Złapałem ją w objęcia i zaciągnąłem do wanny. Najpierw opłukałem ją bardzo dokładnie, mocząc jej drogą koszulę nocną i włosy. Potem zrewanżowała się. Następnie wzięliśmy kąpiel i bawiliśmy się w wannie. Chyba nie musze opisywać jak. W końcu darowaliśmy sobie i Tess położyła się miedzy moimi nogami. Zapytałem ją o to, co się stało kilka dni temu  na misji, uzasadniając brakiem pamięci. Opowiedziała mi wszystko, słowo w słowo. Chryste…

Tak oto upamiętniam Wielkanoc na swoim blogu. Urocze opowiadanko o małym, puchatym króliczku. Tess opowiedziała Russellowi o tym co się wydarzyło w Lesie Rokoszy w trakcie misji. Wy też znacie jej przebieg, tylko, że analogicznie i tylko wyobraźnia może Wam to wszystko pokazać. A jeżeli kogoś to przerośnie lub nie będzie w stanie sobie tego wyobrazić, niech napisze, wtedy umieszczę drugą wersję tego opowiadania. Mam nadzieję, że się podobało. 

2 komentarze:

  1. Nie przerasta, ale i tak możesz umieścić drugą część, jak bonus :)
    Opowiadanie było.. haha, no :D Takie wielkanocne :)
    Mam nadzieję, że święta upłynęły ci przyjemnie :)

    No, a teraz wracajmy do zabijania :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że się podobało :) W przyszłym czasie powinna pojawić się druga wersja, ale nie podaję konkretnej daty.
      Święta upłynęły spokojnie, dziękuję.

      Opowiadanie "Łowcy" potężnymi krokami zbliża się do końca (nareszcie :) ), więc już w tej akurat serii nie ma już czego zabijać. Chociaż w najbliższym czasie coś krwawego na pewno się pojawi.
      Pozdrawiam.
      Erviel

      Usuń