Kiedy
nastał dzień wyjazdu Łowcy i Tess zostali zabrani na lądowisko dla
helikopterów. Pilot miał przylecieć za jakiś czas. Tymczasem Russell i Connor
rozmawiali z Adamem, a Rose nie chciała wypuścić brata z objęć. Zawiesiła się
na jego ramieniu i słuchała rozmowy. Neyva i Sophie siedziały w cieniu drzewa,
wachlując się.
Tess
siedziała na ławeczce i rozmyślała o tym, co się wydarzyło w przeciągu
ostatnich miesięcy. Utopiła się w tych wspomnieniach, zatracając poczucie
rzeczywistości.
- Ciekawe,
czy spodoba im się prezent ode mnie. – Mruknęłam i uśmiechnęłam się. Powolnym
krokiem wróciłam do agencji.
Niestety miałam dzisiaj strasznie dużo roboty. Jutro mieli
przyjechać nowi Łowcy na zastępstwo, więc musiałam się odpowiednio przygotować.
Spisałam wzór umowy, przeczytałam ich akta i zatroszczyłam się o ich nowie
mieszkanie. A dokładniej chciałam ich zakwaterować tam, gdzie dotąd mieszkali
Russell i Connor. W tym celu zniosłam ich osobiste rzeczy do piwnicy i
posprzątałam. Ale z tego mopa fleja!
Pomijając przepełniony kosz na śmieci w jego pokoju,
musiałam pozbyć się długich blond kłaków z odpływu. Aż mnie do tej pory ciarki
przechodzą. Niestety, taka moja rola.
Dziś rano dostałam niepokojący telefon od Connora. Powiedział,
że statek, którym płynęli, został zaatakowany dzisiejszej nocy. Dopiero
wyjechali, a już sprawiają mi kłopoty. Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić
to napisać raport i przekazać go wyżej. W dodatku musiałam wysłać statek po
ciała.
Tego dnia przyjechali nowi. Dwaj mężczyźni, jeden z nich,
Miecz, starszy i wyższy od młodej, słodkiej Tarczy. Chłopak mógł mieć co
najwyżej dwadzieścia lat. Był taki uroczy. Czarne włosy do ramion pozawijane na końcówkach i długa grzywka
wpadająca w oczy, szaroniebieskie ślepia bacznie obserwujące otoczenie i
lekkie, zwykłe dla młodzieńca w jego wieku ruchy. Można się zauroczyć.
Zobaczymy, jaki będzie na polu bitwy.
Zanim zdążyli się rozgościć wysłałam ich na statek z
raportami i zeznaniami Łowców. Wolałam mieć je podpisane przez naocznych
świadków. Nie zdążyłam się nawet z nimi przywitać. Wiem tylko tyle, że Miecz to
Trevor Evans a Tarcza – Seth Lincoln.
Poza tym całym bałaganem miałam jeszcze na głowie Wieprza,
znaczy się Rogera Stevensona, naszego kierownika. Poszłam do niego po swoją
wypłatę. Oczywiście był lekko dziabnięty i próbował usilnie ze mną flirtować.
Robiło mi się niedobrze. Zażądałam zapłaty i wyszłam. Nasza „rozmowa”
przyniosła zamierzony skutek. Kolejnego dnia otrzymałam wynagrodzenie i dodatkową
premię. Szkoda, że tylko ja umiałam się postawić. Cindy, jego sekretarce,
zalegał z płatnościami dwa miesiące, a Ellie dostawała niepełną wypłatę. Nie tylko my byłyśmy
pokrzywdzone. Przeprowadziłam wywiad środowiskowy wśród pracowników i
dowiedziałam się, że większość dostaje nieregularne wypłaty. I to zazwyczaj do
ręki. Kiedy zagłębiłam się w finanse filii, znalazłam kilka ciekawych faktur.
Kilka za wyjazdy za granicę, dwie za pięciogwiazdkowy hotel w Malavi, jakieś
rachunki z agencji towarzyskich. No ładnie…
Seth i Trevor wrócili i dowiedziałam się kolejnych
szokujących rzeczy. Statek znów został zaatakowany, Russell dał się pożreć
przez Wodnika, a Connor prawie go zastrzelił. No po prostu świetnie. Ja
niedługo przez nich osiwieję. A tak cieszyłam się z ich wyjazdu. Myślałam, że
nareszcie odpocznę, a coś czuję, że przez to nieszczęsne przeniesienie
przybędzie mi tylko siwych włosów na głowie.
Musiałam zabrać się za zorganizowanie nowym pracy. Dla
świętego spokoju wysłałam ich w tereny podleśne. Niech się pobawią. W najlepszym
wypadku wrócą za trzy dni. Ponadto sprawdzałam co chwila patrole Zwiadowców. Póki
co nie znaleźli żadnych gniazd w obrębie śródmieścia. I całe szczęście.
Posłałam ich na zachód, bo przecież wieprz leżał pijany w swoim biurze. A ich
raporty przekierowywałam na swój komputer już od bardzo dawna.
Po raz pierwszy od wyjazdu Russella nawiązałam z nim
kontakt. Zadzwonił do mnie. Oczywiście musiał być opryskliwy. Ale on już taki
jest. Poprosił o wysłanie wabika. Myślałam, że go zastrzelę, kiedy dowiedziałam
się, że zmarnowali już całą butelkę. Z rezygnacją zgodziłam się i udałam się do
laboratorium, które mieściło się w mojej piwnicy. Mogłam je wyposażyć tylko
dzięki pieniądzom przekazanym mi z Instytutu Nauki Poznawczej. Dostawałam od
nich dofinansowania na badania w zakresie fizjonomii istot pozaziemskich.
Przygotowałam wabik w miarę szybko i odstawiłam na sześć godzin do chłodni. Nad
ranem poszłam po niego i stwierdziłam, że jest gotowy. Poszłam do agencji i
złapałam kuriera na Yeni. Za symboliczną opłatą zabrał także moją paczkę.
Dwa tygodnie później otrzymałam prezent. Rankiem w moich
drzwiach pojawił się kurier z Yeni. Dał mi paczkę. Tylko pokwitowałam i
zamknęłam mu drzwi przed nosem. Przechodząc obok lustra nawet nie zerknęłam. Za
bardzo bałam się tego, co zobaczę po drugiej stronie. Zaniosłam paczkę do
salonu i postawiłam na stole. Po nabazgranym koślawymi literami adresie
wywnioskowałam, że to Russell był nadawcą. A skoro on ją wysłał, to znaczy, że
coś wrednego kryje się w środku. Ostrożnie rozwiązałam sznurek i jeszcze
ostrożniej zdjęłam wieko. W środku były pieniądze. Szybko je przeliczyłam i
jeszcze raz spojrzałam na pudełko. Było zbyt ciężkie jak na pudełko z
pieniędzmi. A poza tym kto normalny wysyła pieniądze w paczce a nie w kopercie?
Wyjęłam wyściółkę. Pod nią leżał przepiękny diadem z trzema brylantami
pośrodku. Szybko go przymierzyłam i przejrzałam się w lustrze. Był przepiękny,
a na mojej głowie wyglądał fantastycznie. Mają chłopaki gust, trzeba im to
przyznać. Zanim wyrzuciłam pudełko znalazłam mały liścik.
„For Tess,
our Beautiful Queen.”
Szczerze się roześmiałam.
A
to ci numer. – Pomyślałam
wtedy. – Jestem ich królową. Haha. Muszę
sprawić im jakąś miłą niespodziankę.
W połowie maja mieliśmy inspekcję z Ministerstwa. Przyjechał
sam Pierwszy Premier Stewart Richardson i przyjrzał się wszystkiemu, co działo
się w filii. Wizyta była niezapowiedziana, więc wieprz nawet nie zdążył się
przygotować, to znaczy wytrzeźwieć i zatuszować zaległe faktury za wynajem
jachtu w Błękitnej Zatoce. Stary Stue swoją drugą i ostatnią kadencję zakończył
przeniesieniem kierownika Rogera Stevensona do filii w sarewskich Kresach
Wschodnich. „Skoro tak bardzo lubisz Sarevię, Rogerze, to może przeniesiemy cię
tam na stałe, co? Wtedy nie będziesz musiał wydawać tylu pieniędzy na przeloty do kurortów
nadmorskich klasą biznes. To tylko z troski o ciebie i twój portfel.” Oznajmił
i uśmiechnął się przy tym jak stary dobry ojciec pobłażający dziecku. A w duszy
był przepełnionym sarkazmem człowiekiem chcącym postawić ten grajdołek na
nogi. Z racji tego, że darzył moją osobę szczególną sympatią, uczynił mnie
kierownikiem zastępczym I filii Organizacji a tym samym jej przywódcą na
kontynencie i w kraju.
W pierwszym momencie mnie zatkało. Szybko jednak opamiętałam
się i podziękowałam za wyraz tak dużego zaufania. Na odchodnym Pierwszy
Minister powiedział tylko tyle, że zastępstwo znajdzie bardzo szybko. I
dotrzymał słowa.
Tego dnia znalazłam jeszcze zastępstwo dla siebie, bo będąc
kierowniczką organizacji na Vaharze, nie mogłam zajmować się moimi Łowcami.
Całe szczęście Ellie zgodziła się na tę pracę. Ufałam jej niemalże bezgranicznie
i nie miałam wątpliwości, że będzie dobrą pośredniczką.
Już następnego dnia na blacie mojego nowego biurka leżała
teczka z danymi osobowymi i życiorysem nowego kierownika. Otworzyłam ją i
przejrzałam papiery. Niestety nie było w środku żadnych zdjęć. Przejrzałam je i
musiałam przyznać, że kandydat ma bardzo dobre referencje. Komendant komendy
głównej policji w Varholdzie, stopień pułkownika, przeszedł szkolenie
przygotowawcze na Gwardzistę i do tego studiował medycynę! Już nie mogłam
doczekać się, kiedy zobaczę go na żywo. Pewnie jakiś stary dziadowinka
przyjedzie. Mi to odpowiadało. Weźmie tu wszystko w ryzy jak to pułkownik, a z
racji wieku nie powinien być taki gburowaty. Może nawet będzie miły. A jeśli
nie, to się go odpowiednio urobi. Moim sposobem,
Przez te półtora miesiąca zdziałałam niewiele. To za krótko,
by zrobić cokolwiek. Zdążyłam wypłacić zaległe pensje, ustalić nowy budżet
kwartalny, bo starym można się było jedynie podetrzeć, przeprowadzić inspekcję
w miejscowych koszarach Gwardii i Zwiadowców, zmieniłam schemat walk na
wschodzie kraju, a także wraz z Premierami byłam na corocznej konferencji
przywódców organizacji ze wszystkich krajów. Ustaliliśmy nowe granice zasięgów
działania Łowców, kilkudziesięciu przesunięto na wschód Vahary, załatwiliśmy
spór o hitańskich Łowców na południu Yeni, dokonaliśmy także wymiany Łowców.
Sześciu Archeńczyków miało trafić do Salvagaru, dwunastu do Sarevii, czterech
do Malavi. Do Varraden pojechało trzech Łowców z Hitanii, a na Trzeci Kontynent
dziewięciu z reszty świata. I tak to nie jest najlepsze rozwiązanie, biorąc pod
uwagę rasistowskie poglądy rdzennych mieszkańców kontynentu. Zapewniono mnie o
ich nietykalności. Ta jasne, już to widzę… Niestety nie miałam lepszego wyboru.
Archeon dostał trzech Łowców ze Wschodu, dziewięciu z Hitani, czterech z Malavi
i pięciu z Sarevii. Rozmieściłam ich równomiernie po całym kraju. Zajęłabym się
także Yeni, ale tam zmieniło się naprawdę niewiele, więc postanowiłam nie
martwić tamtejszego kierownika. Przy najbliższej okazji wyśle się te papiery.
Ta sytuacja była dla mnie czymś zupełnie nowym, ale przy
pomocy starego Stue podołałam zadaniu. Przyznał, że sprawiłam się wzorowo. W
swoim biurze rozplanowałam rozmieszczenie Łowców na kontynencie i przesłałam te
wytyczne w języku Królewskim do wszystkich przywódców krajowych oddziałów
organizacji. Wtedy dowiedzieli się o zmianie na górze. Ku mojemu zdziwieniu,
nie zlekceważyli mnie. Wręcz przeciwnie: ucieszyli się ze zmiany.
Przez całe to zamieszanie nie zauważyłam nawet, że nastał
dzień moich kolejnych urodzin. Gdyby Ellie i Cindy nie przyniosły mi tortu,
to na śmierć bym zapomniała. Uparcie chciały wyciągnąć mnie na imprezę po
pracy. Zgodziłam się, choć niechętnie. Jakoś nie byłam w nastroju. Zawsze tego
dnia przychodzili do mnie Russell i Connor, jednakże wiedziałam, że to
niemożliwe. Byli bardzo daleko. Wtedy po raz pierwszy poczułam, jak bardzo mi
ich brakuje. Co prawda Trevor i Seth nie byli od nich gorsi i kupili mi bukiet
tygrysich lilii, moich ulubionych kwiatów, a także zaprosili mnie na kolację do
jednej z najlepszych restauracji w mieście. Dostałam także oficjalne życzenia
od starego Stue. Szkoda, że w tym roku kończy karierę.
Wyszykowałam się do wyjścia. Założyłam krótką, grafitową
sukienkę i wysokie szpilki. Umalowałam się i dobrałam dodatki. W momencie, gdy
zapinałam bransoletkę, dostałam komunikat o wideorozmowie. Odebrałam, pomimo, że
nie wiedziałam, kto dzwoni. To byli oni. Przygotowali bukiet róż, życzenia,
zaśpiewali sto lat. Poczułam się cudownie, a zwłaszcza, kiedy zobaczyłam
Russella. Wyglądał na szczęśliwego. W jego oczach widziałam zadowolenie z życia
w nowym miejscu. Te ogniki w stalowych oczach na zawsze zostaną w mojej
pamięci.
Zabolało mnie to. Skoro tak mu się tam podoba, to oznaczało,
że być może już tu nie wróci. Być może już nigdy mnie nie dotknie, nie
przytuli, nie rozweseli. Zachciało mi się płakać na myśl, że już nigdy nie
będzie mi dane dzielić się z nim swoimi radościami, smutkami, żalami, skargami.
Miałam ochotę się rozpłakać, ale nie okazałam tego. Udawałam szczęśliwą. I w
pewnym sensie byłam. Pamiętali. Zadzwonili, postarali się… To naprawdę dużo dla
mnie znaczyło w tamtym okresie.
Gdy zakończyliśmy połączenie, rozpłakałam się. Po raz
pierwszy to poczułam. Tęsknotę. Zaczęłam tęsknić, niemalże rozpaczliwie.
Uświadomiłam sobie, że już kiedyś to czułam, ale zawsze udawało mi się to
dławić. A ta tęsknota pojawiała się, kiedy wyjeżdżał na dłużej niż kilka dni. I
to sam. Samiutki jak palec. Bez Rose, bez Connora, sam. Wtedy był taki
bezbronny, nikt nie był w stanie go chronić, nawet ja. Wtedy powróciły
wszystkie emocje z nim związane.
Do moich drzwi ktoś zapukał. To dziewczyny. Musiałam zacząć
grać. Otworzyłam i szybko pobiegłam do łazienki zmyć resztki starego makijażu
by nałożyć drugi. Całe szczęście nie zorientowały się, że płakałam. Tej nocy
bawiłyśmy się do białego rana. Trochę wypiłyśmy, potańczyłyśmy, poznałyśmy fajnych
facetów. Szkoda tylko, że cały wieczór myślałam tylko o jednym: o chamskim,
aroganckim, blondwłosym prymitywie, który nosił jedno imię: miłość…
Pierwszego lipca miał pojawić się mój zastępca, Zeyne.
Wyglądałam przez okno w swoim gabinecie, kiedy ktoś zapukał. Do środka weszła
Cindy, a za nią nieznajomy mi mężczyzna. Wysoki, brązowooki młody blondyn ledwo po trzydziestece w
świetnie skrojonym garniturze. Sekretarka wyszła. Zostaliśmy sami. Podeszłam.
- Witam. Theresa Woodlock. Jestem pośredniczką tutejszych
Łowców. Do niedawna zastępcza kierowniczka organizacji Vahary i Archeonu.
- Zeyne Wilkins.
W pierwszej chwili mnie zatkało. On pułkownikiem, doktorem
medycyny, byłym komendantem komendy głównej policji? Opamiętałam się i nie dałam nic po sobie poznać. Wyciągnęliśmy dłonie. Mężczyzna ujął moją i mnie
pocałował. Lekko uśmiechnął się i spojrzał na mnie. Rozpływałam się. Lekko
dygnęłam.
- Zabiorę jeszcze swoje bibeloty z biurka. – Powiedziałam z
lekkim zmieszaniem i zgarnęłam graty z blatu. Przez to wszystko zapomniałam po
sobie posprzątać. Co za żenada.
- Oczywiście. – Uśmiechnął się. Udawałam, że nie widzę i że
moje ręce nie trzęsą się. Zeyne obserwował każdy mój ruch. Wzięłam pudełko i
poszłam do drzwi. Nacisnęłam je łokciem i zanim wyszłam dodałam:
- Mów mi Tess.
Wyszłam i jak najszybciej udałam się do swojego starego
gabinetu. Nie byłam tam od sześciu tygodni. Stary dobry gabinet. Tyle dobrych
wspomnień wiąże się z tym miejscem. I tych mniej dobrych. Zarwane noce przez
Russella, denerwowanie się na raporty i inne papiery, które w postaci samolocików
lądowały na moim biurku, inspekcje, kłótnie, niecierpliwe wyczekiwanie Łowców,
którzy byli na misji, przesłuchania, kłótnie, uzupełnianie roczników, kronik,
tworzenie nowych tożsamości, kłótnie. Stare, dobre czasy…
Po pracy zajrzałam do kierownika. Zamykał właśnie aktówkę.
Wtedy zauważyłam obrączkę na jego palcu. Westchnęłam w duszy. Tylko nie wiem,
czy to z przykrości, że taki fajny facet jest zajęty, czy, wręcz przeciwnie – z
ulgi.
- Witam. Coś się stało?
- Nie, chciałam tylko sprawdzić, jak sobie radzisz. Potrzebujesz
czegoś?
- Nie. W zasadzie to przyniosę swoje rzeczy z samochodu i
kończę.
- Pomogę ci. – Zaoferowałam się.
- Nie, nie trzeba. – Odparł, jednakże od mojej decyzji nie
ma odwrotów. Poszłam za nim.
- Jak ci minął pierwszy dzień? – Zapytałam, gdy jechaliśmy
windą na dół. Kiedy stałam obok niego poczułam zapach jego wody kolońskiej. Zrównoważony, nieco ostry, idealnie pasujący do człowieka na takim stanowisku.
Niemalże przestałam go słuchać. Spoliczkowałam się w myślach i powróciłam do
świata żywych.
- Dziwnie. Spodziewałem się czegoś innego. A tymczasem
zostałem przyjęty niczym rycerz na białym koniu...
Uśmiechnęłam się.
- Nie dziw się. Wolisz nie wiedzieć, jaka była nasza euforia
kiedy odszedł wi… poprzedni kierownik.
Popatrzył na mnie kątem oka, a jego spojrzenie było takie…
czujne. A ta czujność doprowadzała do słodkiego szaleństwa. Każde jego
spojrzenie wywoływało u mnie zawroty głowy. Przełknęłam ślinę.
Wyjął z kieszeni
kluczyki do samochodu i nacisnął guziczek na malutkim pilocie. Światła zaświeciły się w czarnym, nowoczesnym
samochodzie o opływowych kształtach, który stał tuż przed nami. Był to
luksusowy model, który kosztował kupę forsy na giełdzie. Szczęka o mi chyba
opadła do samej ziemi.
- To twój wóz?
- Tak. Dostałem go kiedy odchodziłem z policji.
- Poważnie? Musieli naprawdę cię lubić.
- I tak było, ale przyszło powołanie z Trzynastego
Ministerstwa. I nie odmówiłem, jak widać. - Otworzył bagażnik. Stały w nim trzy
pudełka. Mi podał najmniejsze. – Nie upuść, proszę. Są tu moje osobiste rzeczy.
- Oczywiście.
On zabrał pozostałe kartony i zamknął samochód. Zanieśliśmy
je na górę i pomogłam mu się urządzić. Spojrzał na srebrny zegarek na swoim nadgarstku.
- Wybacz mi. Chciałbym zabrać cię na jakąś kawę w zamian za
pomoc, ale muszę pędzić do domu.
- Nie ma problemu. – Machnęłam ręką i uśmiechnęłam się.
Razem udaliśmy się na parking i odjechaliśmy w swoje strony.
Wróciłam do domu i przemyślałam całą sytuację. Dlaczego ja
muszę lecieć na wszystkich blondynów, jakich tylko poznam?!
Pod koniec tygodnia Zeyne zabrał mnie na obiecany mi lunch.
Tym razem chciał mi podziękować jeszcze za pomoc w obsłudze specjalistycznych
programów znajdujących się na jego komputerze. Może i nie były konieczne, ale
jeśli już nauczy się z nich korzystać w pełni, to odkryje, że jego praca nie
jest taka ciężka.
Szef zabrał mnie do stylowej knajpki mieszczącej się
niedaleko biura. Rozmawialiśmy o sprawach służbowych i o przeszłości.
Opowiadałam mu o tym, co działo się przed jego przybyciem. O wieprzu,
ministrach, napomknęłam też o poprzednich Łowcach. Poobgadywaliśmy trochę Setha
i Trevora. Spędziliśmy naprawdę udaną przerwę, a na koniec Zeyne wykazał się
klasą i zapłacił za mnie.
- Wiesz, w życiu bym się nie spodziewała, że nowy kierownik
będzie taki wspaniały.
- Ja? Wspaniały? – Spytał lekko zaskoczony tym
stwierdzeniem.
- Owszem. Jesteś milion razy lepszy niż Roger. Wykazujesz
zapał i entuzjazm w pracy, zainteresowanie całą filią. Uczysz się i
przykładasz do tego, co robisz. Ponadto jesteś młody, przystojny. I masz klasę.
W życiu bym się nie spodziewała, że będę mieć takiego szefa.
- Miło mi to słyszeć, jednakże ja jestem nikim w porównaniu
do ciebie. Jesteś naprawdę rozgarnięta i wiesz co robić. A w dodatku jesteś
bardzo ładna.
- Dziękuję. – Uśmiechnęłam i spąsowiałam.
Udaliśmy się do agencji i rozstaliśmy dopiero w windzie.
Spotkaliśmy się dopiero, gdy przyszłam do niego po rozliczenia.
- Kurczę, zostawiłem w domu. – Skrzywił się i pomasował po
skroni. – Miałabyś po pracy trochę czasu? Pojechalibyśmy do mnie i ci wszystko przekażę.
- Dobrze.
Kiwnęłam i wyszłam z gabinetu. Będąc u siebie, zadzwoniłam
do Setha i poprosiłam o odstawienie mi wozu na parking przed moim domem. Trevor
pewnie kręciłby nosem.
O piątej pojechaliśmy do mieszkania Zeyne’a. Muszę przyznać,
wóz to ma niesamowity. Cichy, bardzo szybki, każdy przechodzień oglądał się za
nami.
Szef mieszkał w śródmieściu w ładnym apartamentowcu. Stać go
było na takie luksusowe mieszkanie. Nie powiem, bo moje też było niczego sobie,
ale dużo mniejsze. Weszliśmy do w połowie oszklonego budynku i udaliśmy się na jedenaste
piętro. Otworzył drzwi kluczem magnetycznym i weszliśmy do środka.
- Tataaa!!! – Rozległo się wołanie w korytarzu. Z załomu po
lewej wybiegł mały, czarnowłosy chłopiec i przytulił się do swojego ojca. Zeyne
podniósł szkraba.
- No hej Bryaaan! Co tam dzisiaj ciekawego robiłeś?
- Namalowałem ci laurkę. Mam w pokoju. – Chłopiec spojrzał
na mnie wielkimi, brązowymi oczami. – Kto to?
Zeyne spojrzał na mnie i nie wiedział co odpowiedzieć.
Wzruszyłam bezradnie ramionami.
- To… Ciocia Tess.
Wybałuszyłam oczy. O mało nie dostałam tiku nerwowego. Ja ci
dam ciocię…
- No hej. – Kucnęłam, a chłopiec przyglądał mi się.
- Hej… Ciocia? – Przechylił figlarnie główkę. Kiwnęłam. Mały
podszedł i przytulił się. Tak mnie zaskoczył, że omal się nie przewróciłam.
- Miło mi. – Wyjąkałam i wstałam, kiedy wreszcie
odkleił się ode mnie.
- Cioooociaaaa… - pociągnął mnie za spódnicę - Musisz kogoś
poznać.
Chłopiec złapał mnie za rękę i pociągnął mnie wbrew mojej woli za sobą.
Prowadził w głąb mieszkania, a zatrzymaliśmy przed jakimiś drzwiami. Zeyne
wyminął nas i po chwili zaprosił nas do środka.
W środku, na dużym łóżku leżała kobieta z kolorową chustką na głowie.
Była potwornie blada. Obok łóżka, na nocnej szafce, stało pudełko z lekami i strzykawkami, w kącie stojak na kroplówkę. Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem. Na marmurowej twarzy pojawiło się coś za
kształt zaskoczenia. Mój szef poprosił, abym podeszła bliżej.
- To jest moja żona Susan. Suzy, poznaj proszę, to Theresa
Woodlock.
- Miło mi poznać. – Podeszłam i wyciągnęłam dłoń. Kobieta
uścisnęła ją lekko.
- Zeyne dużo mi o pani opowiadał. Dziękuję. – Lekko
uśmiechnęła się.
- To my nie będziemy ci przeszkadzać. Odpoczywaj sobie, a my
załatwimy to, co musimy, w salonie, dobrze?
- Tak. Dziękuję za wizytę.
Skinęłam głową i wyszłam z sypialni. Przełknęłam ślinę.
Odetchnęłabym, ale źle by to o mnie świadczyło. Zeyne dał mi dokumenty, a potem
odwiózł do domu. Zauważył, że ta wizyta zajmuje moje myśli.
- Nie powinienem ci tego pokazywać. Przepraszam, że
wmieszałem cię w moje problemy prywatne.
- Nie, nic nie szkodzi. Miło mi było poznać twoją żonę.
- Rak trzustki. – Wyczytał z mojej twarz pytanie, które
chciałabym zadać, ale etykieta zabraniała. – Zmagamy się z nim od trzech lat.
Przeszła już wiele chemioterapii, a czeka ją kolejna. Lekarze nie rokowali
dużych nadziei od samego początku, ale my walczymy. Podobno nowotwór jest
złośliwy. – Zacisnął zęby i powieki, by ukryć łzy, jakie zbierały się w
kącikach jego oczu. – Przepraszam.
- Nie szkodzi. Cieszę się, że mi powiedziałeś. Praca
pośredniczki nie polega tylko na papierkowej robocie. Wspieram Łowców psychicznie
przed i po każdej misji. Przez to znam się trochę na psychologii. Dlatego
możesz mi się zwierzyć. Jestem powierniczką wielu sekretów. Może przez to
lepiej cię poznam…
- Dziękuję za te słowa. Mógłbym mieć do ciebie małą prośbę?
– Zapytał po chwili.
- Oczywiście.
- Odwiedzaj ją kiedy ja będę zbyt zajęty pracą. W miarę
możliwości, rzecz jasna.
- Nie ma sprawy.
Odwiózł mnie pod blok i odjechał dość szybko. Może zdawało mi
się to tylko dlatego, że ten samochód rozwija setkę w pięć sekund?
W sierpniu w filii zapanował niewidoczny chaos. Zeyne był
zdezorientowany, pracownicy mieszali się w swojej pracy, nawet ja miałam
momenty, kiedy to nie wiedziałam w co ręce włożyć. Przez pracę nie mogłam
skupić się na swoich sprawach prywatnych. Byłam bardzo zajęta. Martwiłam się
teraz o czterech Łowców naraz. Chłopaki z Yeni nie dawali znaku życia, przez co
niemalże nie wyłysiałam, a Seth i Trevor mieli bardzo dużo roboty, przez co
widziałam ich może dwa razy w tygodniu. Mniej więcej w połowie sierpnia szef
wezwał mnie do siebie.
- Masz tutaj zaufanego kuriera?
- Hm… Zależy o co chodzi.
- Mam bardzo ważne meldunki do przekazania, a nie mogę
powierzyć ich byle komu.
- Mogę wiedzieć gdzie trzeba dostarczyć te meldunki?
- Na Yeni.
Serce niemalże mi stanęło. W gardle miałam wielkiego gula.
Przestałam oddychać. Na Yeni? To mogło znaczyć dla mnie tylko jedno.
- Ja mogę jechać. Tak, z miłą chęcią pojadę. – Dodałam
gorliwie.
- Ty? Nie, nie mogę cię wysłać. Wykluczone.
- Niby dlaczego? – Spytałam z lekkim oburzeniem.
- Bo będziesz mi tu potrzebna. Teraz jest niezłe zamieszanie
w organizacji. Nie mogę cię wysłać…
- Posłuchaj mnie. Jestem jedyną osobą, która może tam się
udać, i ty doskonale o tym wiesz. Ja muszę tam jechać i pojadę. A tutaj Ellie
będzie służyła ci pomocą i przejmie chłopaków. W kwestii doradztwa ona bardziej
ci się przyda. Chcę jechać i pojadę. – Powtórzyłam.
W tym momencie zauważyłam, że nachylam się nad Zeynem,
opierając się o biurko. Miałam rozpiętą koszulę, więc wiem, co szef miał
właśnie przed oczami. Cofnęłam się.
- Dlaczego tak bardzo ci zależy, aby tam jechać?
- Robię to z czystego obowiązku.
Przemilczał to i w ramach swojej zgody przekazał mi meldunki
oraz wytyczne lotu. Podziękowałam mu i wzięłam miesiąc wolnego urlopu, który miałam niewypłacony i niewykorzystany od samego początku mojej pracy tutaj. Miałam jeszcze wystarczająco dużo wolnego, by zostały mi niewykorzystane dni na święta. Wyszłam z biura kierownika cała w skowronkach.
Russell, lecę do ciebie.
- Lecę... - mruknęła Tess w zamyśleniu.
- Tak, zaraz lecimy - powiedział Russell nad jej głową.
Kobieta podskoczyła w miejscu, wytrącona z zamyślenia. Spojrzała na Łowcę i uśmiechnęła się szeroko.
- Cieszę się. Helikopter już przyleciał? - zmieniła wyraz twarzy.
- Zaraz tu będzie. Z czego się cieszysz? - przysiadł obok niej.
- Że jesteś przy mnie - szepnęła i położyła się na jego ramieniu.
Żal mi tego gościa, zwłaszcza, że przez to cierpienie jest o wiele mocniej przywiązany do żony a jednocześnie jeszcze bardziej wystawiany na pokuszenie.
OdpowiedzUsuńRozdział bardzo fajny, tylko słabo mi się czytało. Nie wiem jak to wyjaśnić. Jakoś tak sucho napisany, nie umiem inaczej tego ująć.